Jak najbogatsi Polacy dorobili się swoich fortun? „Nowego Kulczyka w Polsce nie będzie”

Jak najbogatsi Polacy dorobili się swoich fortun? „Nowego Kulczyka w Polsce nie będzie”

Jan Kulczyk (FOT. ADAM JAGIELAK, MAT. PRAS)
Trudno, żeby w Polsce urodził się dzisiaj nowy Kulczyk i tak szybko doszedł do gigantycznego majątku. W latach 90. tempo otwierania rynków w naszej części Europy było najszybsze w historii gospodarki całego świata. Taka okazja już się nie powtórzy – mówi prof. Krzysztof Jasiecki, który jako pierwszy badał, jak wykluwała się polska elita biznesu.
W ten piątek, 26 czerwca, „Wprost” opublikuje najnowszą edycję listy 100 najbogatszych Polaków. Pierwszy ranking najzamożniejszych ludzi w kraju wydrukowaliśmy okrągłe 30 lat temu. Dzisiaj przypominamy jak budowano fortuny pierwszych polskich milionerów w szalonych latach 90.


Szymon Krawiec: Jak się rodziły fortuny najbogatszych Polaków?

Sam zadałem sobie to pytanie na początku lat 90. Dla mnie to był fascynujący temat. W Polsce powstawała wtedy całkowicie nowa grupa społeczna, elita biznesu. Na podstawie pierwszych List najbogatszych „Wprost” wydzieliłem wtedy grupę 400 najbogatszych Polaków i stwierdziłem, że do bogactwa prowadziło ich osiem różnych ścieżek.

Ścieżka pierwsza?

Na przykład gra ukrytymi zasobami: walutą, kontrabandą, nawet bonami Peweksu. Pamiętam, jak samorządowcy mówili mi, jak na początku lat 90. w kierunku Poznania biegły gigantyczne kanały transportu alkoholu, papierosów, przeróżnych nieoclonych towarów z Zachodu. Nikt nie był w stanie tej ilości oszacować. Nawet pracownicy z GUS, którzy przyjechali wtedy na miejsce, ale szybko przepędzili ich kierowcy ciężarówek z tą kontrabandą. To był Dziki Zachód.

Tak zaczynał Solorz.

Kupował za granicą lizaki, elektronikę, potem trabanty i sprzedawał je w kraju z dużym zyskiem. Koniunktura zmieniała się natychmiastowo, a w kraju nie było właściwie niczego. Trzeba było mieć jednak ten zmysł, co się akurat teraz sprzeda, kto to kupi, gdzie i za ile. Albo mieć wiedzę od kogoś z góry, na co warto stawiać. To już chyba drugi sposób na zostanie najbogatszym, czyli dobry kontakt z władzą. Tak zaczynał np. Gawronik, który uruchomił pierwsze kantory. Trzeba było mieć dobre kontakty na górze, wiedzieć, że akurat pojawiła się taka możliwość i mieć na to zgodę. To były okazje, które już się nie powtórzą, i to był ten urok wczesnego kapitalizmu. Prywatyzacja była taką niepowtarzalną okazją. W tamtych czasach w naszej części Europy wystawiano na sprzedaż tysiące przedsiębiorstw. Lata 90. to było eldorado. Jeśli nie ma czytelnych reguł, jeśli wszystko się zmienia, to pieniądz nabiera zupełnie innego znaczenia.

Zero reguł?

Reguły jakieś tam były, ale razem z nimi masa problemów. Nie istniał np. rynek wyceny. Skąd się brały firmy, które szacowały wartość jakiegoś prywatyzowanego przedsiębiorstwa? Ktoś zatrudniał trzech studentów, dostawał licencję, wieszał szyld i działał. Według jakich kryteriów wyceniano? Mówiono mi, że przy sprzedaży Wedla wzięto pod uwagę tylko wartość budynków i gruntu. A przecież firma miała wtedy w Polsce ponad 50 proc. udziałów w rynku czekolady.

Kto o tym decydował, ile co było warte?

Formalnie ówczesne Ministerstwo Przekształceń Własnościowych, ale tego typu instytucje wraz z infrastrukturą rynkową w naszej części Europy dopiero powstawały. Ludzie, którzy je tworzyli, nie mieli żadnego doświadczenia, bo nikt wcześniej na świecie nie prywatyzował socjalistycznych firm. Pojawiały się pytania, jakimi metodami to robić. Wzorowano się na tych zachodnich, ale one nie do końca były dobre. Kiedy Margaret Thatcher prywatyzowała w Wielkiej Brytanii, to był to przecież rynek, który działał od stuleci, miał rozbudowaną giełdę, wielkie prywatne firmy. W skali kraju wszystko było w fazie tworzenia lub przekształcania.

Jak to jest, że jedni potrafili utrzymać się w gronie najbogatszych do dziś, a drudzy po paru latach bankrutowali? Wszyscy zaczynali przecież podobnie.

Najtrudniejsze było to wychodzenie z garażu, czyli przestawienie się z małej na dużą firmę. Trzeba było znaleźć menedżerów, delegować uprawnienia, wdrożyć jakieś modele zarządzania. Dobrym przykładem była kariera Janusza Leksztonia, który w latach 90. produkował kotły gazowe. W kilka lat jego firemka wyrosła na krajowego potentata w tej branży. Mimo wszystko nadal była prowadzona jak mały zakład rzemieślniczy. Rozliczana na podstawie księgi przychodów i rozchodów, nie miała zarządu, rady nadzorczej, była skrajnie centralizowana, co doprowadziło do utraty kontroli i bankructwa Leksztonia.

Woda sodowa uderzała do głowy.

Bardzo często, ale to zrozumiałe. Ludzie musieli odreagować, no bo jak latami panowała bieda, niczego nie było i nagle okazuje się, że można mieć prawie wszystko, to wiele osób tego nie wytrzymało. Kupowali samochody, którymi i tak nie jeździli, stawiali pałace, w których i tak nie mieszkali.

Co z tymi, którym jednak się udało?

Kulczyk np. został przedstawicielem Volkswagena w Polsce. Zasada – pierwszym dilerem Mercedesa. Starak – Alfy Romeo. Jak ktoś umiał się podpiąć pod wielkie zagraniczne koncerny, to rósł razem z nimi. One niosły go na swojej fali.

Dlaczego z tej starej gwardii to Kulczyk odniósł największy sukces?

Może dlatego, że miał lepszy start? Miał od rodziny milion dolarów na wejście w biznes. Miał ojca, który już w PRL prowadził firmę w Niemczech. Miał wykształcenie. Znał języki. Dysponował zagranicznymi kontaktami.

Dzisiaj w Polsce ktoś mógłby zrobić karierę w jego stylu?

Trudno, żeby w Polsce urodził nam się nowy Kulczyk i tak szybko doszedł do gigantycznego majątku. W latach 90. tempo otwierania rynków w tej części Europy było najszybsze w historii gospodarki całego świata. Taka okazja już się nie powtórzy.

Czytaj też:
Lista 30 najbogatszych 30-lecia. Kto został najbogatszym Polakiem III RP?

Cały wywiad opublikowany jest w 36/2019 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.