Jak demokracja w Hongkongu spuszcza łomot Chinom

Jak demokracja w Hongkongu spuszcza łomot Chinom

Protesty w Hongkongu
Protesty w Hongkongu Źródło: Newspix.pl / ABACA
Mieszkańcy Hongkongu masowo poparli demokratów przeciw ludziom Pekinu. Mało jednak prawdopodobne, żeby doprowadziło to do zmian w mieście.

Kolejny wielki cios dla polityk chińskiej wobec Hongkongu. Po wielu miesiącach ostrych antychińskich wystąpień, których namaszczonym przez Pekin władzom miasta nie udało się opanować dała o sobie znać rzecz w Chinach niezbyt ceniona, czyli demokracja. Wybory do rad dzielnicowych, zazwyczaj nudne i niezbyt ekscytujące wydarzenie, tym razem okazało się wielkim plebiscytem przeciwko burmistrz Carrie Lam. Jeśli prochińska szefowa administracji miasta liczyła na poparcie zmęczonych rzekomo miesiącami zamieszek mieszkańców, to srodze się zawiodła. Po przeliczeniu jednej trzeciej głosów jej kandydaci zdobyli tylko kilkanaście procent mandatów, przy rekordowej frekwencji - do urn poszła prawie połowa z wszystkich mieszkańców Hongkongu.

Jasno więc widać, o co w całym zamieszaniu w autonomicznej enklawie chodzi: ludzie, wychowani w odziedziczonym po brytyjskich kolonialistach demokratycznym systemie nie chcą zamieniać go na chińską autokrację. Najpierw wzięli się z tego powodu za bary z policją, wysłaną do brutalnego stłumienia pokojowych manifestacji a teraz robią to, co robią zazwyczaj ludzie w każdym cywilizowanym kraju świata: używają kartki wyborczej w przekonaniu, że to w niej a nie pałkach, gumowych kulach i gazie łzawiącym jest prawdziwa siła.

Szkoda tylko, że ten piękny gest mieszkańców Hongkongu i tak może rozbić się o ścianę niezrozumienia. Pekin ma wobec enklawy jasne plany: chce ograniczać tam swobody obywatelski coraz bardziej, żeby nie zarażały one swoim przykładem reszty Chin trzymanych żelazną ręką przez Politbiuro w Pekinie. Jeden z wysokich rangą urzędników Komisji Europejskiej, zajmujący się relacjami UE z Dalekim Wschodem mówił mi niedawno, że Pekin nie zdecyduje się na bezpośrednią interwencję w Hongkongu, bo to byłoby zbyt niebezpieczne dla chińskiego biznesu - miasto ciągle jest finansową stolicą Azji, mimo podejmowanych przez chińskich komunistów prób przeniesienia jej do Szanghaju. Brudną robotę, czyli przywrócenie porządku w domagającym się demokracji mieście będzie musiała wykonać Carrie Lam. A to oznacza grę na przeczekanie. Rady dzielnicowe mają co prawda swój udział w powoływaniu burmistrza, ale nie decydujący i na to liczy pewnie Lam. Chyba, że w Pekinie uznają, że nie daje sobie rady z tym zadaniem i zechcą ją odwołać. To by jednak wymagało przyznania, że demonstrujący w Hongkongu ludzie mają rację - ustąpienie Carrie Lam to jeden z ich głównych postulatów. Konia z rzędem temu, kto na takie rozwiązanie postawi choć jednego hongkońskiego dolara.

Źródło: Wprost