Niech żebrak stoczy się na dno
Jeden z moich znajomych postanowił zarazić mnie żeglowaniem. W ubiegły weekend zabrał mnie na Mazury, wsadził do swojej łajby, pokazał gdzie leżą kapoki i koło ratunkowe, a na koniec poczęstował Aviomarinem. Przyznam szczerze, że obijanie się od mola do mola spodobało mi się na tyle, że po powrocie do Warszawy zacząłem poważnie zastanawiać się nad zrobieniem patentu żeglarza, a nawet pobuszowałem trochę po Internecie w poszukiwaniu jakiejś pływającej tratwy z przyczepionym do niej kawałkiem płótna, w cenie używanej hulajnogi. Ale dzisiaj wpadłem na inny pomysł. Niech łajbę dla mnie i tysięcy innych amatorów pływania wybudują stocznie, którym rząd (w naszym imieniu, ale nie pytając nas o to) tylko od 2004 roku ofiarował 5 mld zł. To wystarczy na wybudowanie 150 tys. przyzwoitej jakości czteroosobowych żaglówek.
Stocznie na całym świecie przeżywają oblężenie. Chińczycy budują w nich gigantyczne kontenerowce, przewoźnicy turystyczni statki zdolne pomieścić dziesiątki tysięcy osób, a bogacze prywatne jachty z napędem atomowym, lądowiskami dla helikopterów i wyrzutniami rakiet. Tymczasem po polskich stoczniach hula wiatr i z nudów robi się w nich chyba modele ze sklejki w skali 1:1000. To jednak ani trochę nie przeszkadza im prosić o kolejne pieniądze, oczywiście z przeznaczeniem na prywatyzację. Tylko dlaczego mamy je dawać my, a już w szczególności duża część podatników kompletnie niezainteresowana pływaniem, która w całym swoim życia miała do czynienia jedynie z wodą płynącą w domowym kranie?
Nie zgadzam się, aby za moje pieniądze rząd finansował leni, którzy od kilkunastu lat mają problemy ze zbudowaniem jednego porządnego statku i pozyskaniem nowych kontrahentów. Nie daję pieniędzy żebrakom odkąd jednego przyłapałem na tym, jak moje trzy złote zainwestował w wino „Chateau de Jabol", które w swoim krótkim życiu nawet nie leżało koło winogron. Mam wrażenie, że ze stoczniami jest identycznie – dostają miliardy, które marnotrawią w każdy możliwy sposób. Restrukturyzacja w ich mniemaniu polega na przyglądaniu się, jak na w stoczniach całego świata buduje się piękne jednostki i bezpłodnym gadaniu: „też byśmy tak chcieli, ale nam się nie chce”.
Gdy prywatny przedsiębiorca ma problemy, jest zdany tylko na siebie. Kiedy spada popyt na jego produkty, zaczyna kombinować. Przebranżawia się, szuka nowych rynków zbytu, poprawia produkt, a jeżeli potrzebuje zastrzyku gotówki idzie do banku, bierze kredyt i każdą złotówkę inwestuje tak, by się zwróciła. Jednym słowem robi wszystko, by postawić biznes na nogi. Jednak stoczniowcy do spółki z politykami mają zupełnie inne wyobrażenie. Kasę dostali od obywateli, więc nie muszą martwić się tym, że trzeba będzie ją zwrócić. Co za tym idzie, mogą sobie jeszcze posiedzieć, ponarzekać i za rok znowu wyciągnąć rękę po pieniądze.
Dobrze się stanie, jeżeli Komisja Europejska nakaże stoczniom zwrócić 5 mld zł (choć powinny znacznie więcej). Nie powinno nas interesować gadanie, że sobie bez tych pieniędzy nie poradzą (rząd także ma w poważaniu to, że co roku tysiące przedsiębiorców musi zamykać swoje firmy z powodów finansowych). Więcej pożytku przyniosłoby oddanie stoczni za darmo jakiemuś inwestorowi, albo nawet ich zamknięcie, zburzenie czy zatopienie. W ich miejscu zaraz powstałyby prywatne firmy i udowodniły jakie kokosy można zbić na budowie statków, zarówno tych wielkich, jak i małych. Nie wierzycie? Przejedźcie się na Mazury…