Donald Tusk i książki
Premier woli bawić się w doraźne regulowanie systemu ubezpieczeń społecznych niż go naprawdę zreformować. Widzi, że trzeci filar jest niewydolny, że fundusze emerytalne biorą pieniądze w zasadzie za nic, bo stopy zwrotu, które muszą osiągnąć ustalają sobie tak naprawdę same i wpada na pomysł wprowadzenia zewnętrznego benchmarku. Pomysł zasadny o tyle, o ile chcemy wybrać po prostu mniejsze zło. Dotąd stopy zwrotu były sztucznie zaniżane, teraz mogą być sztucznie zawyżane. To jednak tylko jeden z miliarda problemów, z którym uporać chce się kilkunastu technokratów. Bo przecież niewydolny jest też 1 filar. Jednym z pomysłów na zwiększenie przychodów ZUS jest zmuszenie ludzi do pracy. A, przepraszam – premier ujął to inaczej, mówiąc że obecny system „wyrzuca nas z pracy za wcześnie". No, proszę. Znam wielu ludzi, którzy z upragnieniem myślą o emeryturze i takim „wyrzuceniu" z pracy. Nie dlatego, że emerytury są wysokie, a dlatego że pensje z reguły mają tak niskie, że wolą 1000 zł emerytury, niż pracę za 1800 zł. Zawsze wydawało mi się, że to, czy ktoś pracuje, czy nie, jest jego decyzją, której tylko on konsekwencje ponosi. W państwie socjalnym jak widać jest odwrotnie. Decyzja należy do rządu, a konsekwencje czyjejś „przedwczesnej" emerytury ponoszą wszyscy.
Co więc proponował Hayek w zamian? Zniesienie systemu ubezpieczeń społecznych? Nie. Proponował, by ubezpieczenia były obowiązkowe, owszem, ale to jak, kto się ubezpiecza, powinno zależeć od indywidualnej decyzji. Co za tym idzie, fundusze emerytalne powinni działać na niemal leseferystycznych zasadach. Najlepsze z nich wyłoniłby rynek, a państwo nie traciłoby ani grosza, gdyby niektóre stawały się niewypłacalne. Bo po prostu to nie byłaby sprawa państwa. Ewentualnie sądu, do którego wierzyciele podaliby bankrutów.