Kiedy w Polsce rząd pod rękę z opozycją delegalizuje tzw. jednorękich bandytów, Amerykanie zastanawiają się nad całkowitą depenalizacją miękkich narkotyków. Czy to dowód na moralną wyższość polskich polityków – czy może jednak na rozsądek amerykańskich?
O tym, że narkotyki są co najmniej tak samo szkodliwe jak hazard przekonywać chyba nie trzeba. Pokusiłbym się o stwierdzenie, że są nawet szkodliwsze. Po głowie kołacze mi się opowieść pewnego znajomego, któremu po wypaleniu kilku niewinnie wyglądających jointów wydawało się, że otrzymał od Boga misję – miał pokonać smoka, w którą to rolę wcieliła się najbliższa latarnia. Trzeba przyznać, że w kasynach takie rzeczy się nie zdarzają – no chyba, że ktoś łączy oba nałogi.
Dlaczego więc konserwatywni z natury Amerykanie (nie licząc może mieszkańców Nowego Jorku) poważnie rozważają zalegalizowanie tych niebezpiecznych używek zamiast, wzorem naszych parlamentarzystów zrobić wszystko, by utrudnić rodakom wpadnięcie w nałóg. Otóż Amerykanie przerobili już kiedyś lekcję z zasad rządzących rynkiem i ludzkimi zachowaniami. W 1920 roku pod naciskiem dbających o moralność swoich mężów sufrażystek z Towarzystwa Krzewienia Wstrzemięźliwości w USA wprowadzono prohibicję. Amerykanie mieli oduczyć się picia bo alkohol, jak wiadomo, to wróg więzi społecznych porównywalny z hazardem i narkotykami. I co się okazało? Mimo że w operację zaangażowano cały majestat amerykańskiego państwa, a agenci FBI krążyli po kraju likwidując meliny i wylewając hektolitry napojów wyskokowych z przebijanych na oczach zrozpaczonych właścicieli beczek, Amerykanie pili znacznie więcej niż dotychczas. Pili i płacili – bo wraz z ze zniknięciem legalnego alkoholu z rynku, Amerykę zalała fala bimbru i przemycanych trunków, na które nakładano odpowiednio wysoki „narzut", związany z ryzykiem nieoczekiwanej wizyty policji. Jako że sprzedaż najpodlejszych nawet trunków przynosiła krociowe zyski, w dodatku wolne od podatków, natychmiast zainteresowali się tym biznesem „chłopcy z miasta". W rezultacie, kiedy w 1932 roku prezydent Franklin D. Roosevelt wycofywał z konstytucji przepis o prohibicji, USA miało problem nie tylko z alkoholizmem, ale również z mafią i budżetem, który w dobie Wielkiego Kryzysu łaknął dolarów podatników jak kania dżdżu.
Morał z tej historii jest dwojaki. Po pierwsze – jeśli na dany towar jest popyt, rynek zawsze go dostarczy. Można wprowadzać podatki, akcyzy, zakazywać, karać – nie ma siły, która powstrzyma przedsiębiorcze jednostki od sprzedawania tego, na czym akurat można dobrze zarobić. Dodatkowo – w przypadku handlu zakazanym towarem - państwo zostaje szybko na takim rynku zastąpione przez zorganizowaną przestępczość, która przejmuje pieniądze, dotychczas trafiające do budżetu państwa. Po drugie – i ten wniosek jest znacznie ważniejszy – to co jest zakazane staje się jednocześnie bardzo pożądane, zwłaszcza jeżeli konsumenci nie widzą sensu wprowadzenia danego zakazu. Co więcej, do dotychczasowych miłośników hazardu/narkotyków/alkoholu (niepotrzebne skreślić), dochodzą jeszcze osoby z natury antyrządowe, zbuntowane, które nie zrezygnują z żadnej okazji, by zademonstrować swoją niezgodę na system. Zamiast więc chronić ludzi przed uzależnieniami – państwo dodatkowo popycha ich do popadnięcia w nałóg. A oprócz tego funduje sobie problem z mafią i pozbawia się wpływów do budżetu. Trzeba przyznać, że to dość kiepski interes.
Amerykanie pewnie w końcu zalegalizują marihuanę, a Polacy zepchną hazard do podziemia. Po co uczyć się na błędach innych skoro można popełniać własne?
PS. Gdyby politycy konsekwentnie chcieli się zająć problemem hazardu w Polsce, powinni przyjrzeć się… systemowi ubezpieczeń społecznych. Każde ubezpieczenie jest bowiem hazardem w czystej postaci. Tak, tak – ubezpieczający się de facto zawiera zakład z ubezpieczycielem rzucając na stół pewną stawkę, która ma mu przynieść zysk w przypadku wystąpienia zdarzenia losowego. Ubezpieczyciel z kolei liczy na to, że do takiego zdarzenia nie dojdzie – a wtedy on zyskuje. Czyli mniej więcej wygląda to tak jak gra hazardzisty z kasynem. Może więc kolejna ustawa powinna dotyczyć zakazu ubezpieczeń?
Dlaczego więc konserwatywni z natury Amerykanie (nie licząc może mieszkańców Nowego Jorku) poważnie rozważają zalegalizowanie tych niebezpiecznych używek zamiast, wzorem naszych parlamentarzystów zrobić wszystko, by utrudnić rodakom wpadnięcie w nałóg. Otóż Amerykanie przerobili już kiedyś lekcję z zasad rządzących rynkiem i ludzkimi zachowaniami. W 1920 roku pod naciskiem dbających o moralność swoich mężów sufrażystek z Towarzystwa Krzewienia Wstrzemięźliwości w USA wprowadzono prohibicję. Amerykanie mieli oduczyć się picia bo alkohol, jak wiadomo, to wróg więzi społecznych porównywalny z hazardem i narkotykami. I co się okazało? Mimo że w operację zaangażowano cały majestat amerykańskiego państwa, a agenci FBI krążyli po kraju likwidując meliny i wylewając hektolitry napojów wyskokowych z przebijanych na oczach zrozpaczonych właścicieli beczek, Amerykanie pili znacznie więcej niż dotychczas. Pili i płacili – bo wraz z ze zniknięciem legalnego alkoholu z rynku, Amerykę zalała fala bimbru i przemycanych trunków, na które nakładano odpowiednio wysoki „narzut", związany z ryzykiem nieoczekiwanej wizyty policji. Jako że sprzedaż najpodlejszych nawet trunków przynosiła krociowe zyski, w dodatku wolne od podatków, natychmiast zainteresowali się tym biznesem „chłopcy z miasta". W rezultacie, kiedy w 1932 roku prezydent Franklin D. Roosevelt wycofywał z konstytucji przepis o prohibicji, USA miało problem nie tylko z alkoholizmem, ale również z mafią i budżetem, który w dobie Wielkiego Kryzysu łaknął dolarów podatników jak kania dżdżu.
Morał z tej historii jest dwojaki. Po pierwsze – jeśli na dany towar jest popyt, rynek zawsze go dostarczy. Można wprowadzać podatki, akcyzy, zakazywać, karać – nie ma siły, która powstrzyma przedsiębiorcze jednostki od sprzedawania tego, na czym akurat można dobrze zarobić. Dodatkowo – w przypadku handlu zakazanym towarem - państwo zostaje szybko na takim rynku zastąpione przez zorganizowaną przestępczość, która przejmuje pieniądze, dotychczas trafiające do budżetu państwa. Po drugie – i ten wniosek jest znacznie ważniejszy – to co jest zakazane staje się jednocześnie bardzo pożądane, zwłaszcza jeżeli konsumenci nie widzą sensu wprowadzenia danego zakazu. Co więcej, do dotychczasowych miłośników hazardu/narkotyków/alkoholu (niepotrzebne skreślić), dochodzą jeszcze osoby z natury antyrządowe, zbuntowane, które nie zrezygnują z żadnej okazji, by zademonstrować swoją niezgodę na system. Zamiast więc chronić ludzi przed uzależnieniami – państwo dodatkowo popycha ich do popadnięcia w nałóg. A oprócz tego funduje sobie problem z mafią i pozbawia się wpływów do budżetu. Trzeba przyznać, że to dość kiepski interes.
Amerykanie pewnie w końcu zalegalizują marihuanę, a Polacy zepchną hazard do podziemia. Po co uczyć się na błędach innych skoro można popełniać własne?
PS. Gdyby politycy konsekwentnie chcieli się zająć problemem hazardu w Polsce, powinni przyjrzeć się… systemowi ubezpieczeń społecznych. Każde ubezpieczenie jest bowiem hazardem w czystej postaci. Tak, tak – ubezpieczający się de facto zawiera zakład z ubezpieczycielem rzucając na stół pewną stawkę, która ma mu przynieść zysk w przypadku wystąpienia zdarzenia losowego. Ubezpieczyciel z kolei liczy na to, że do takiego zdarzenia nie dojdzie – a wtedy on zyskuje. Czyli mniej więcej wygląda to tak jak gra hazardzisty z kasynem. Może więc kolejna ustawa powinna dotyczyć zakazu ubezpieczeń?