Wąsy i okulary zamiast gospodarki

Wąsy i okulary zamiast gospodarki

Dodano:   /  Zmieniono: 
W Polsce liberałami straszy się niegrzeczne dzieci, tymczasem okazuje się, że straszyć nie ma kim. Łatwiej bowiem natknąć się na żubra w Puszczy Kampinoskiej, niż na liberała w polskiej polityce. Podczas wczorajszej debaty liberalny Bronisław Komorowski przekonywał o sukcesach PO podkreślając m.in. że rząd Donalda Tuska rozdaje więcej pieniędzy niż rząd Kaczyńskiego. Z kolei Kaczyński zadeklarował, że liberalizm się skompromitował, więc w ogóle nie ma o czym dyskutować.
Słuchając jak obaj kandydaci na prezydenta, reprezentanci dwóch najważniejszych na polskiej scenie politycznej partii, bronili KRUS-u i licytowali się na to, kto rozdaje więcej pieniędzy z budżetu, można odnieść wrażenie, że polska prawica, jeśli chodzi o kwestie gospodarcze, więcej czerpie z Marksa niż np. z Miltona Friedmanna. Kiedy Komorowski odżegnuje się od prywatyzacji szpitali przekonując, że służba zdrowia musi być bezpłatna, co oznacza, jego zdaniem, iż obywatela nie można obciążać kosztami leczenia – nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać. Być może coś umknęło mojej uwadze, ale dotychczas wydawało mi się, że składka którą co miesiąc przekazuje NFZ-owi nie jest dobrowolna, więc trochę mnie jednak państwo kosztami leczenia obciąża stosując podatkowy przymus  – niezależnie od tego, czy korzystam ze służby zdrowia, czy nie. Dlaczego Komorowski, zamiast bronić się przed posądzeniami o chęć prywatyzowania szpitali niczym przed dżumą, nie powie wyborcom tej smutnej prawdy: że za służbę zdrowa płacą i wtedy gdy jest prywatna, i wtedy gdy jest państwowa? Co więcej – za państwową płacą nawet wtedy gdy z niej nie korzystają. 

Z kolei Jarosław Kaczyński zdaje się mieć w zanadrzu jakiś wariant rekwizytu znanego z bajki o stoliczku, który sam nakrywał się wszelakimi dobrami. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć to, że prezes PiS obiecuje, że w odróżnieniu od złego PO będzie rozdawał pieniądze z budżetu częściej i obficiej – a jednocześnie zarzeka się, że na pewno nie podniesie podatków, ani w żaden inny sposób nie obciąży obywateli nowymi daninami na rzecz państwa? Znów – być może o czymś nie wiem – ale wydaje mi się, że już dziś Polska nie jest w stanie zbilansować w budżecie przychodów i wydatków – i w rezultacie co roku przejadamy jakąś część dobrobytu naszych dzieci i wnuków. Czy Kaczyński chce przejadać jeszcze więcej tego dobrobytu? Obawiam się, że jeśli pójdziemy tą drogą za kilka lat okaże się, że nie ma już czego przejadać.

Ten ekonomiczny analfabetyzm obu kandydatów na prezydenta zaskakuje tym bardziej, że obecna kampania wyborcza toczy się w momencie, gdy Unia Europejska stawia czoła śmiertelnie groźnemu dla europejskiej gospodarki kryzysowi gospodarczemu, Grecja balansuje na granicy niewypłacalności, a o swoje finanse drżą nie tylko Hiszpanie czy Włosi, ale nawet Niemcy i Brytyjczycy. Mogłoby się więc wydawać, że rozsądna rozmowa o przyszłości polskiej gospodarki powinna być jednym z ważniejszych tematów tej kampanii. Tymczasem i Kaczyński, i Komorowski mówiąc o gospodarce zachowują się tak, jakby żadnego kryzysu nie było. Co więcej - stwarzają wrażenie jakby pieniądze były ostatnią rzeczą, o jaką powinny martwić się władze Polski. Tymczasem dziś nie ma chyba ważniejszej sprawy niż podjęcie takich działań, by Polska w przyszłości nie powtórzyła greckiego scenariusza.

Wybieramy między wąsami i okularami; między III i IV RP; między gafami, a zmianą wizerunku – tak przedstawiają nam te wybory prezydenckie sami główni zainteresowani, komentatorzy i politolodzy. A dlaczego nie wybieramy między dwoma pomysłami na funkcjonowanie polskiej gospodarki? To proste – bo w tym względzie kandydaci są tacy sami – tzn. ich pomysł na finanse publiczne można streścić w słowach: ja wam rozdam więcej. Kiedy wreszcie ktoś powie „sprawdzam" i spyta: to dobrze, że pan rozda, ale proszę powiedzieć z czego?