Zwolenników przyjęcia euro w Polsce dramatycznie ubywa. Tymczasem to strefa wspólnej waluty może się stać prawdziwą UE 2.0. Bez nas.
Nigdy nasz kraj nie był tak blisko strefy euro jak tuż przed wybuchem światowego kryzysu finansowego. We wrześniu 2008 r., kilka dni przed upadkiem amerykańskiego banku Lehman Brothers, wydawało się, że euro jest w zasięgu ręki. Że jego przyjęcie to perspektywa zaledwie trzech lat. Że Polska jako kolejna po Słowacji wymieni swoją narodową walutę na wspólną. I stanie się 17. krajem strefy euro.
Dziś strefa rzeczywiście liczy 17 członków – 1 stycznia 2011 r. przystąpiła do niej Estonia licząca 1,3 mln obywateli. Ekonomiści powtarzają, że nasz kraj dzięki zachowaniu złotego suchą nogą przeszedł przez pierwszą fazę kryzysu. Z badań opinii publicznej wynika zaś, że przez te lata Polacy stracili sympatię dla euro.
Dziś za jego przyjęciem jest tylko 25 proc., a aż 68 proc. przeciw (badanie CBOS z września).
I nic dziwnego, skoro od czterech lat bombardowani jesteśmy wiadomościami, że strefa wspólnej waluty miota się w konwulsjach kryzysu. W tarapaty popadły Grecja, Irlandia, Portugalia, Hiszpania, wreszcie strach zajrzał w oczy nawet Włochom.
Ton z biegiem czasu zmieniły też polskie władze. Daleko im do euroentuzjazmu. – Polska przystąpi do strefy euro, kiedy będzie już naprawiona i bezpieczna; nie będzie ryzyka, że jakaś ściana się obsunie – powtarzał jak mantrę minister finansów Jacek Rostowski. Argumenty były zdroworozsądkowe. Zarówno te oficjalne – trudno wprowadzać się do domu w remoncie, jak i nieoficjalne – Polska nie ma ochoty wykładać pieniędzy na ratowanie kolejnych eurobankrutów. Choć głośno oczywiście deklaruje solidarność. Ale ciszej dodaje: na miarę swoich możliwości.
Czy przyjęcie euro odłożyliśmy na święte nigdy? Niekoniecznie. Zdaniem ekspertów oficjalne polskie stanowisko właśnie zmienia się po raz kolejny. Krzysztof Blusz, wiceprezes think tanku DemosEuropa: – Wystarczy posłuchać zagranicznych wypowiedzi członków rządu. Premier Tusk i minister Sikorski mówią de facto: w sensie formalnym już jesteśmy krajem strefy euro, bo taką decyzję podjęliśmy w referendum akcesyjnym. Chcemy zrobić wszystko, by wejść do niej, kiedy euro będzie poukładane, a my będziemy mieć wystarczającą przestrzeń fiskalną, by wykorzystać w pełni przyjęcie wspólnej waluty.
Jerzy Buzek, były przewodniczący europarlamentu i były premier, uważa, że Polska może w roku 2015 lub 2016 być w strefie euro: – Róbmy wszystko, żeby być w strefie euro, tyle że ona musi się najpierw uzdrowić – mówił pod koniec października w TVP Info.
Dyskusja – wejść czy nie wejść, a jak wejść, to kiedy – wraca, bo strefa wspólnej waluty staje się faktycznie Unią Europejską 2.0 (jeśli sięgnąć po internetowe analogie). Gdyby powstały unie – bankowa, fiskalna, wreszcie polityczna – najważniejsze dla Europy decyzje zapadałyby w gronie posiadaczy eurowaluty. Kto jej nie ma, musi się zadowolić rolą kibica. Polsce taka rola nie odpowiada.
Dlatego wejście do strefy euro – uważa Buzek – musi być priorytetem rządu. – Jeśli chcemy być w głównym nurcie UE, musimy o tym myśleć. Musimy o tym rozmawiać z obywatelami naszego kraju. Trzeba ludziom wyjaśnić jak najszybciej, że mamy problemy z utrzymaniem się w europejskiej czołówce – mówi Buzek.
Zwolennicy takiej drogi powtarzają, że aż 78 proc. naszego handlu przypada na kraje UE, w tym 54 proc. na strefę euro. Pozbycie się ryzyka kursowego – zmory eksporterów i importerów – nie tylko zmniejszyłoby koszty handlu zagranicznego, ale także podniosło atrakcyjność Polski dla inwestycji firm europejskich. Choć oczywiście Polska, usztywniając kurs walutowy, pozbyłaby się ważnego instrumentu łagodzenia wahań koniunktury. Skutkiem tego mogłoby np. być pogorszenie się ocen inwestorów dotyczących stabilności polskiej gospodarki (mogliby się obawiać powtórki w Polsce np. scenariusza portugalskiego, hiszpańskiego czy słoweńskiego). Stąd nie jest wcale oczywiste, że atrakcyjność Polski dla inwestycji firm europejskich wzrosłaby po przystąpieniu Polski do strefy euro.
Żeby wejść do strefy euro, Polska musi spełnić wszystkie kryteria konwergencji, zwane kryteriami z Maastricht. Gdyby dziś Polska miała zostać poddana ocenie przez EBC i KE, to prawdopodobnie nie spełniłaby żadnego z kryteriów nominalnych z Maastricht. Trzeba też zmienić konstytucję, by politykę pieniężną przekazać EBC. Do tego potrzebna jest w Sejmie większość dwóch trzecich głosów, a więc przekonanie części opozycji.
Tę trudno byłoby przekonać, skoro sceptyków nie brakuje nawet w instytucjach finansowych. – W tej chwili bycie w strefie euro korzystne nie jest. Mają u siebie bałagan. I to straszny. W kryzysie złoty bardzo nam pomógł – mówi Piotr Kuczyński, główny analityk Xelion Doradcy Finansowi. Kiedy opłaci się nam przyjąć wspólną walutę? – Wtedy gdy polska gospodarka będzie blisko poziomu francuskiej czy niemieckiej. Przynajmniej w trzech czwartych – poziom zamożności ludności czy rozwoju gospodarczego powinien być zbliżony. Jeśli tak nie będzie, za wejście do strefy euro zapłacimy tak jak Grecy czy Hiszpanie – ostrzega Kuczyński. – Zresztą nie dam złamanego eurocenta, że eurostrefa przetrwa dziesięć lat.
– Jeśli teraz mamy oprocentowanie kredytów na poziomie 10 proc. i nagle po wejściu do eurostrefy spadnie do 3 proc., będziemy mieli bańkę nieruchomościową. Kto nad tym zapanuje? – pyta analityk. – Przepadniemy. A potem kryzys odbije się na rynku pracy, bo nie będzie możliwości manewrowania stopą procentową ani kursem walutowym. Bo one będą dostosowane do dużych krajów: Niemiec, Francji czy Włoch. My zaś będziemy cierpieli po cichutku, gdy euro będzie silne. Nam się to w ogóle nie opłaca – uważa Kuczyński.
Zwolennicy euro zwracają jednak uwagę, że do dokończenia modernizacji kraju potrzebne są pieniądze. Teraz cieszymy się z rekordowo niskiej rentowności obligacji. – Jeśli strefa euro da sobie radę, to za pięć lat rynki będą wyceniać dług jej państw znacznie lepiej niż znajdujących się poza nią – mówi Blusz. Tym bardziej że w kolejnych budżetach UE będzie mniej pieniędzy na politykę spójności, z której mocno korzystamy, a więcej na innowacyjność. Choć oczywiście warto wziąć pod uwagę, że problemy greckie, hiszpańskie i irlandzkie wzięły się właśnie stąd, że kraje te mogły pozyskiwać tani kapitał dzięki pozostawaniu w strefie euro (po niższej cenie, niż było to właściwe dla ich poziomu rozwoju).
Ryszard Petru, przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich, i Paweł Świeboda wymyślili, jak wstawić nogę w drzwi strefy euro. Na razie bez przyjmowania wspólnej waluty. – Polska powinna postulować utworzenie nowego rodzaju przynależności – „członkostwa stowarzyszonego” ze strefą euro – proponują. Zamiana złotego – i pełne członkostwo w klubie – nastąpiłoby „w perspektywie dekady”.
Status „członka stowarzyszonego” dawałby naszemu krajowi prawo udziału w gremiach decyzyjnych i roboczych strefy euro, choć na razie bez prawa głosu. – Nie chodzi o to, by odkładać na święte nigdy przyjęcie wspólnej waluty, ale o to, by akceptować fakt, że strefa euro nie jest dzisiaj gotowa na przyjęcie do swojego grona stosunkowo dużej gospodarki, jaką jest Polska – przekonują Petru i Świeboda. Ich zdaniem w Europie idą czasy strategicznych wyborów i my też od nich nie uciekniemy.
Adam Wiśniewski
Dziś strefa rzeczywiście liczy 17 członków – 1 stycznia 2011 r. przystąpiła do niej Estonia licząca 1,3 mln obywateli. Ekonomiści powtarzają, że nasz kraj dzięki zachowaniu złotego suchą nogą przeszedł przez pierwszą fazę kryzysu. Z badań opinii publicznej wynika zaś, że przez te lata Polacy stracili sympatię dla euro.
Dziś za jego przyjęciem jest tylko 25 proc., a aż 68 proc. przeciw (badanie CBOS z września).
I nic dziwnego, skoro od czterech lat bombardowani jesteśmy wiadomościami, że strefa wspólnej waluty miota się w konwulsjach kryzysu. W tarapaty popadły Grecja, Irlandia, Portugalia, Hiszpania, wreszcie strach zajrzał w oczy nawet Włochom.
Ton z biegiem czasu zmieniły też polskie władze. Daleko im do euroentuzjazmu. – Polska przystąpi do strefy euro, kiedy będzie już naprawiona i bezpieczna; nie będzie ryzyka, że jakaś ściana się obsunie – powtarzał jak mantrę minister finansów Jacek Rostowski. Argumenty były zdroworozsądkowe. Zarówno te oficjalne – trudno wprowadzać się do domu w remoncie, jak i nieoficjalne – Polska nie ma ochoty wykładać pieniędzy na ratowanie kolejnych eurobankrutów. Choć głośno oczywiście deklaruje solidarność. Ale ciszej dodaje: na miarę swoich możliwości.
Czy przyjęcie euro odłożyliśmy na święte nigdy? Niekoniecznie. Zdaniem ekspertów oficjalne polskie stanowisko właśnie zmienia się po raz kolejny. Krzysztof Blusz, wiceprezes think tanku DemosEuropa: – Wystarczy posłuchać zagranicznych wypowiedzi członków rządu. Premier Tusk i minister Sikorski mówią de facto: w sensie formalnym już jesteśmy krajem strefy euro, bo taką decyzję podjęliśmy w referendum akcesyjnym. Chcemy zrobić wszystko, by wejść do niej, kiedy euro będzie poukładane, a my będziemy mieć wystarczającą przestrzeń fiskalną, by wykorzystać w pełni przyjęcie wspólnej waluty.
Jerzy Buzek, były przewodniczący europarlamentu i były premier, uważa, że Polska może w roku 2015 lub 2016 być w strefie euro: – Róbmy wszystko, żeby być w strefie euro, tyle że ona musi się najpierw uzdrowić – mówił pod koniec października w TVP Info.
Dyskusja – wejść czy nie wejść, a jak wejść, to kiedy – wraca, bo strefa wspólnej waluty staje się faktycznie Unią Europejską 2.0 (jeśli sięgnąć po internetowe analogie). Gdyby powstały unie – bankowa, fiskalna, wreszcie polityczna – najważniejsze dla Europy decyzje zapadałyby w gronie posiadaczy eurowaluty. Kto jej nie ma, musi się zadowolić rolą kibica. Polsce taka rola nie odpowiada.
Dlatego wejście do strefy euro – uważa Buzek – musi być priorytetem rządu. – Jeśli chcemy być w głównym nurcie UE, musimy o tym myśleć. Musimy o tym rozmawiać z obywatelami naszego kraju. Trzeba ludziom wyjaśnić jak najszybciej, że mamy problemy z utrzymaniem się w europejskiej czołówce – mówi Buzek.
Zwolennicy takiej drogi powtarzają, że aż 78 proc. naszego handlu przypada na kraje UE, w tym 54 proc. na strefę euro. Pozbycie się ryzyka kursowego – zmory eksporterów i importerów – nie tylko zmniejszyłoby koszty handlu zagranicznego, ale także podniosło atrakcyjność Polski dla inwestycji firm europejskich. Choć oczywiście Polska, usztywniając kurs walutowy, pozbyłaby się ważnego instrumentu łagodzenia wahań koniunktury. Skutkiem tego mogłoby np. być pogorszenie się ocen inwestorów dotyczących stabilności polskiej gospodarki (mogliby się obawiać powtórki w Polsce np. scenariusza portugalskiego, hiszpańskiego czy słoweńskiego). Stąd nie jest wcale oczywiste, że atrakcyjność Polski dla inwestycji firm europejskich wzrosłaby po przystąpieniu Polski do strefy euro.
Żeby wejść do strefy euro, Polska musi spełnić wszystkie kryteria konwergencji, zwane kryteriami z Maastricht. Gdyby dziś Polska miała zostać poddana ocenie przez EBC i KE, to prawdopodobnie nie spełniłaby żadnego z kryteriów nominalnych z Maastricht. Trzeba też zmienić konstytucję, by politykę pieniężną przekazać EBC. Do tego potrzebna jest w Sejmie większość dwóch trzecich głosów, a więc przekonanie części opozycji.
Tę trudno byłoby przekonać, skoro sceptyków nie brakuje nawet w instytucjach finansowych. – W tej chwili bycie w strefie euro korzystne nie jest. Mają u siebie bałagan. I to straszny. W kryzysie złoty bardzo nam pomógł – mówi Piotr Kuczyński, główny analityk Xelion Doradcy Finansowi. Kiedy opłaci się nam przyjąć wspólną walutę? – Wtedy gdy polska gospodarka będzie blisko poziomu francuskiej czy niemieckiej. Przynajmniej w trzech czwartych – poziom zamożności ludności czy rozwoju gospodarczego powinien być zbliżony. Jeśli tak nie będzie, za wejście do strefy euro zapłacimy tak jak Grecy czy Hiszpanie – ostrzega Kuczyński. – Zresztą nie dam złamanego eurocenta, że eurostrefa przetrwa dziesięć lat.
– Jeśli teraz mamy oprocentowanie kredytów na poziomie 10 proc. i nagle po wejściu do eurostrefy spadnie do 3 proc., będziemy mieli bańkę nieruchomościową. Kto nad tym zapanuje? – pyta analityk. – Przepadniemy. A potem kryzys odbije się na rynku pracy, bo nie będzie możliwości manewrowania stopą procentową ani kursem walutowym. Bo one będą dostosowane do dużych krajów: Niemiec, Francji czy Włoch. My zaś będziemy cierpieli po cichutku, gdy euro będzie silne. Nam się to w ogóle nie opłaca – uważa Kuczyński.
Zwolennicy euro zwracają jednak uwagę, że do dokończenia modernizacji kraju potrzebne są pieniądze. Teraz cieszymy się z rekordowo niskiej rentowności obligacji. – Jeśli strefa euro da sobie radę, to za pięć lat rynki będą wyceniać dług jej państw znacznie lepiej niż znajdujących się poza nią – mówi Blusz. Tym bardziej że w kolejnych budżetach UE będzie mniej pieniędzy na politykę spójności, z której mocno korzystamy, a więcej na innowacyjność. Choć oczywiście warto wziąć pod uwagę, że problemy greckie, hiszpańskie i irlandzkie wzięły się właśnie stąd, że kraje te mogły pozyskiwać tani kapitał dzięki pozostawaniu w strefie euro (po niższej cenie, niż było to właściwe dla ich poziomu rozwoju).
Ryszard Petru, przewodniczący Towarzystwa Ekonomistów Polskich, i Paweł Świeboda wymyślili, jak wstawić nogę w drzwi strefy euro. Na razie bez przyjmowania wspólnej waluty. – Polska powinna postulować utworzenie nowego rodzaju przynależności – „członkostwa stowarzyszonego” ze strefą euro – proponują. Zamiana złotego – i pełne członkostwo w klubie – nastąpiłoby „w perspektywie dekady”.
Status „członka stowarzyszonego” dawałby naszemu krajowi prawo udziału w gremiach decyzyjnych i roboczych strefy euro, choć na razie bez prawa głosu. – Nie chodzi o to, by odkładać na święte nigdy przyjęcie wspólnej waluty, ale o to, by akceptować fakt, że strefa euro nie jest dzisiaj gotowa na przyjęcie do swojego grona stosunkowo dużej gospodarki, jaką jest Polska – przekonują Petru i Świeboda. Ich zdaniem w Europie idą czasy strategicznych wyborów i my też od nich nie uciekniemy.
Adam Wiśniewski