Szymon Krawiec: Jak się żyje w Szwajcarii?
Solange Olszewska: O wiele spokojniej niż w Polsce. Ale nigdzie nie ma raju. Mimo że jesteśmy w Europie, to różnice w mentalności między Polakami a Szwajcarami są istotne.
Co się na przykład różni?
Trzeba uważać na to, co się mówi i jak się mówi. Gdybym w rozmowie użyła jakiegoś nieparlamentarnego słowa, to by się Szwajcar przeraził. Tutaj grzecznie się prowadzi rozmowę. Mówi się „dzień dobry” nieznajomym na ulicy. Trzyma się reguł – jak jest znak „Nie parkować”, to się nie parkuje, bo inaczej na pewno przyjdzie mandat. Musiałam się przyzwyczaić do Szwajcarów. A Szwajcarzy do mnie.
Na początku patrzyli trochę podejrzliwie, co ta Polka tu robi i czego chce.
A czego pani szukała w Szwajcarii?
Opieki dla męża, który ciężko zachorował w 2012 r. Łatwiej tutaj o dobrą opiekę, o specjalistów, o rehabilitację. Ale jak podaję taką przyczynę mojego przyjazdu Szwajcarom, to się dziwią.
Dlaczego?
Nie mogą zrozumieć, dlaczego ciągle żyję z mężem, a nie oddałam go jeszcze do domu opieki. Tutaj schorowani Szwajcarzy nawet sami opuszczają rodziny i z własnej woli idą do domu opieki, żeby nie robić bliskim kłopotu. To jest też właśnie ta inna mentalność.
Postawiła pani w Szwajcarii rezydencję?
Jaką rezydencję? Nie mamy tu nawet domu. Żyjemy w mieszkaniu. Pod nami mieszka sąsiad. A na parterze działa firma. Po Lucernie jeżdżę często autobusem.
Solarisem?
A żeby pan wiedział, że Solarisem, bo jeździ ich tutaj trochę. Wchodzę do autobusu i czasem zagaduję kierowcę, jak mu się tym jeździ, czy wygodnie, czy coś trzeba by zmienić.
I co mówią?
Że wygodnie, ale trzeba się przyzwyczaić. Potem kierowca mnie od razu zagaduje, dlaczego go o to pytam: „Zna pani tę firmę? Pracowała pani tam?”. „Pracować, to też tam pracowałam” – odpowiadam.
Nie tęskni pani za Solarisem?
Nie tęsknię. Jak sprzedawaliśmy w 2018 r. firmę Hiszpanom z CAF, to nawet chcieli, żebym jeszcze została prezesem jakiś czas. Ale się nie zgodziłam. Powiedziałam, że wraz ze sprzedażą odchodzę, znikam, nie ma tęsknoty.
Dlaczego?
Bo to ciężka praca była. Ciągły stres. Ciągłe ryzyko. Wie pan, niby mieliśmy z mężem Solarisa, wielką firmę, ale tak naprawdę nie mieliśmy pieniędzy. Wszystko należało do banków. My i firma byliśmy po uszy w kredytach. Cały zysk wkładaliśmy w przedsiębiorstwo. I to było takie ciągłe życie na szpilkach, że jak coś się stanie, gdzieś się potkniemy, coś nie wypali, to nie zostanie nic. Nie będzie firmy, nie będzie domu, ludzie zostaną bez pracy. Mąż chory, do pracy nie wróci. Dzieci w szkołach.
Jestem dentystką, ale nie leczę już ludzi od lat, dawno straciłam prawo wykonywania zawodu. Co byśmy robili? Zostalibyśmy w długach, na zasiłku.
Trzeba było sprzedawać?
To była wtedy najlepsza możliwa decyzja. Tamte czasy to nie był dobry okres dla firm rodzinnych w tej branży.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.