Agnieszka Niesłuchowska, „Wprost”: Czytając wywiad-rzekę z Bożeną Batycką, pomyślałam o ogromnym wyzwaniu, jakim jest dla kobiety prowadzenie biznesu. Wiąże się to z zagrożeniami, problemami rodzinnymi, a czasami skrajnymi sytuacjami, jak bankructwo. Czy miała Pani w swoim życiu zawodowym i prywatnym momenty, kiedy sukces i kariera stały w sprzeczności z poczuciem bezpieczeństwa i kontroli nad własnym życiem?
Elżbieta Grycan: Na szczęście, w moim związku i w mojej współpracy z mężem zawsze jakoś się uzupełnialiśmy. Udało nam się uniknąć życiowych zawirowań dzięki naszemu zaangażowaniu, zaufaniu i ogromowi pracy. Gdy sprzedaliśmy Zieloną Budkę w 2001 roku, coś się kończyło, ale istniała perspektywa na przyszłość. Wiedzieliśmy, że dalej będziemy działać, ale może nieco inaczej, na mniejszą skalę.
Początkowo myśleliśmy, że będziemy produkować lody tylko na potrzeby jednej lodziarni przy Puławskiej, tę od której rozpoczęliśmy nasz biznes, ale później powstał pomysł, by rozwinąć działalność i stworzyć nową markę, pod naszym nazwiskiem.
Kiedy zakładaliście Państwo markę Grycan – Lody od Pokoleń, córki, wtedy 19-letnie, szybko się zaangażowały. Czy to było naturalne wejście, czy przygotowywała je pani do sukcesji od dzieciństwa?
W rodzinie lodziarzy dzieci mają cały czas dostęp do lodów. Mój mąż wielokrotnie opowiadał, jak w jego firmie rodzinnej nakładał patyczki do lodów ręcznie. Dla moich córek – Małgosi i Magdy – praca za ladą w lodziarni była spełnieniem marzeń już od małego. Kiedy zaczęliśmy rozwijać sieć, obie dostały po jednej lodziarni na zasadach franczyzy i musiały sobie tę pracę zorganizować – oczywiście przy naszym wsparciu, ale same rozrysowywały grafiki, zatrudniały i zwalniały pracowników, rozliczały się. Po pewnym czasie okazało się, że Małgosia, studiując na SGH, rozwinęła się biznesowo i bardzo jej się to spodobało.
A druga córka?
Magda stwierdziła, że codzienne prowadzenie biznesu nie jest jej największym zainteresowaniem. Wolała pracę na uczelni, w tym się realizowała. Zrobiła doktorat, a teraz jest dyrektorem ds. naukowych w Instytucie Romanistyki UW.
Pani wybrała inną drogę niż córka, rezygnując z ogrodnictwa na rzecz słodyczy i lodów, a stało się tak dzięki mężowi. Jak go pani poznała?
Pochodziliśmy z jednej branży. Mój ojciec był znakomitym cukiernikiem. W latach 50. musiał zamknąć własną firmę i objął stanowisko kierownika pracowni cukierniczej w hotelu Bristol. Mąż uczył się zawodu od mojego taty, gdy ja byłam jeszcze małą dziewczynką. Poznaliśmy się jednak dopiero po latach. Pewnego dnia tata zaprosił Zbigniewa na imieniny mamy. Przyjechał z pękiem żółtych tulipanów i tak się zaczęło. To była szybka decyzja – w ciągu trzech tygodni zdecydowaliśmy się pobrać.
Wtedy Zbigniew był w trakcie kupowania Zielonej Budki. Naturalnie przeniosłam się z biznesu ciastkarsko-lodziarskiego rodziców do biznesu stricte lodowego. Ślub i otwarcie Zielonej Budki nastąpiły niemal w tym samym czasie.
W tamtych czasach Zielona Budka była oceniana jako najlepsza lodziarnia w Warszawie. Tłumy ustawiały się od rana do wieczora. Bywało, że miała pani dość?
Praca była niezwykle intensywna. Pracowaliśmy od marca do października, nie mieliśmy wolnego dnia, chyba że akurat padał deszcz. Dopóki nie miałam dzieci, przez pierwszych pięć lat małżeństwa, byłam całkowicie oddana pracy w lodziarni. Siedziałam wieczorami i rozliczałam utarg, który wtedy w większości był jeszcze w bilonie – trzeba było te słupki rolować. Kiedy urodziły się córki, na pewien czas odsunęłam się od bieżącej działalności. Uważałam, że okres, kiedy dzieci idą do szkoły, jest bardzo ważny, chciałam z nimi być. Mąż w tym czasie rozwijał firmę i organizował produkcję lodów familijnych, czyli tych w pudełkach.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.
