Grecja, współczesny chory człowiek Europy, jest zadłużona na 400 miliardów dolarów i zaczyna wyprzedawać rodowe srebra w postaci wysp na Morzu Egejskim. Polski dług wynosi „zaledwie” 200 miliardów, więc jeszcze nie musimy sprzedawać Zamku Królewskiego w Warszawie. Na razie.
Przypadek Grecji pokazuje, co się dzieje w sytuacji gdy budżet państwa traktuje się jak studnię bez dna, z której można czerpać do woli, bo przecież zawsze „jakoś to będzie". Permanentny deficyt budżetowy? Czemu nie! Przecież państwo nie może zbankrutować. Otóż może i Grecja jest bardzo bliska aby się o tym przekonać, tak jak niedawno możliwość bankructwa „odkryła” (nie po raz pierwszy zresztą) Argentyna.
Wbrew pozorom gospodarowanie budżetem w skali makro nie różni się od zarządzania naszym domowym budżetem. Inny jest oczywiście rząd wielkości sum, jakie pojawiają się w takim bilansie, ale podstawowe prawa ekonomiczne obowiązują tu i tu. A najważniejsze prawo brzmi: nie ma czegoś takiego jak darmowa porcja zupy. Za wszystko prędzej czy później trzeba zapłacić, a jeśli nie można zapłacić, ogłasza się upadłość.
Tak jak w przypadku budżetu domowego, tak i w przypadku budżetu państwa najlepiej jest, kiedy liczba po stronie „ma" jest większa lub równa liczbie po stronie „winien”. Jeśli bowiem nasze wydatki są wyższe niż nasze przychody oznacza to, że musimy pożyczyć pieniądze – ergo kiedyś będziemy musieli je oddać. W Polsce po 1989 roku nie było roku żebyśmy nie musieli pożyczać. Państwo pożycza pieniądze gdzie może – najchętniej od obywateli (obligacje), ale jak trzeba to szuka brakujących miliardów w bankach, funduszach inwestycyjnych i w kasach innych rządów. Skoro przez 20 lat pożyczamy to aby spłacić zobowiązania już zaciągnięte, przez kolejnych 20 lat powinniśmy wypracowywać nadwyżkę budżetową równą wcześniejszemu deficytowi. Proste i logiczne. Niestety teoria sobie, a praktyka rządzenia sobie.
W praktyce bowiem wygląda to tak, że ważniejsze od ekonomii okazują się bieżące interesy polityczne. Co cztery lata mamy wybory więc głupio zrażać do siebie rolników, żołnierzy, policjantów, bezrobotnych, nauczycieli i inne grupy społeczne, które drenują Skarb Państwa dzięki rozmaitym formom pomocy socjalnej. Taką samą logiką kierowały się greckie rządy – po co narażać się na gniew obywateli skoro można zawsze wydać trochę nie swoich pieniędzy? Dziś obywatele są zagniewani niepomiernie bardziej niż byliby, gdyby kilka lat temu zaczęto racjonalizować wydatki, a pożyczać nie ma już skąd.
Nie mam złudzeń, że przykład Grecji nauczy czegokolwiek rodzimych zarządców państwowej kasy. Powinien jednak przemówić do wyobraźni nam, obywatelom. Nie dajmy się czarować „zieloną wyspą" na tle kryzysu. Wzrost PKB w Polsce ma się nijak do wciąż rosnącego zadłużenia. Tak naprawdę przejadamy wzrost gospodarczy nawet dziś, kiedy cała Europa zmaga się z kryzysem. W ten sposób konsumując dzisiaj nasz „socjal” skazujemy na nędzę nasze dzieci i wnuki. Bo państwo które zbankrutuje może zapomnieć o kredytach, deficycie i tego typu rozkoszach. A w związku z tym może też zapomnieć o zasiłkach, emeryturach wyższych niż absolutne minimum czy zwolnieniu rolników z podatków. Czy o taką Polskę walczymy?
Wbrew pozorom gospodarowanie budżetem w skali makro nie różni się od zarządzania naszym domowym budżetem. Inny jest oczywiście rząd wielkości sum, jakie pojawiają się w takim bilansie, ale podstawowe prawa ekonomiczne obowiązują tu i tu. A najważniejsze prawo brzmi: nie ma czegoś takiego jak darmowa porcja zupy. Za wszystko prędzej czy później trzeba zapłacić, a jeśli nie można zapłacić, ogłasza się upadłość.
Tak jak w przypadku budżetu domowego, tak i w przypadku budżetu państwa najlepiej jest, kiedy liczba po stronie „ma" jest większa lub równa liczbie po stronie „winien”. Jeśli bowiem nasze wydatki są wyższe niż nasze przychody oznacza to, że musimy pożyczyć pieniądze – ergo kiedyś będziemy musieli je oddać. W Polsce po 1989 roku nie było roku żebyśmy nie musieli pożyczać. Państwo pożycza pieniądze gdzie może – najchętniej od obywateli (obligacje), ale jak trzeba to szuka brakujących miliardów w bankach, funduszach inwestycyjnych i w kasach innych rządów. Skoro przez 20 lat pożyczamy to aby spłacić zobowiązania już zaciągnięte, przez kolejnych 20 lat powinniśmy wypracowywać nadwyżkę budżetową równą wcześniejszemu deficytowi. Proste i logiczne. Niestety teoria sobie, a praktyka rządzenia sobie.
W praktyce bowiem wygląda to tak, że ważniejsze od ekonomii okazują się bieżące interesy polityczne. Co cztery lata mamy wybory więc głupio zrażać do siebie rolników, żołnierzy, policjantów, bezrobotnych, nauczycieli i inne grupy społeczne, które drenują Skarb Państwa dzięki rozmaitym formom pomocy socjalnej. Taką samą logiką kierowały się greckie rządy – po co narażać się na gniew obywateli skoro można zawsze wydać trochę nie swoich pieniędzy? Dziś obywatele są zagniewani niepomiernie bardziej niż byliby, gdyby kilka lat temu zaczęto racjonalizować wydatki, a pożyczać nie ma już skąd.
Nie mam złudzeń, że przykład Grecji nauczy czegokolwiek rodzimych zarządców państwowej kasy. Powinien jednak przemówić do wyobraźni nam, obywatelom. Nie dajmy się czarować „zieloną wyspą" na tle kryzysu. Wzrost PKB w Polsce ma się nijak do wciąż rosnącego zadłużenia. Tak naprawdę przejadamy wzrost gospodarczy nawet dziś, kiedy cała Europa zmaga się z kryzysem. W ten sposób konsumując dzisiaj nasz „socjal” skazujemy na nędzę nasze dzieci i wnuki. Bo państwo które zbankrutuje może zapomnieć o kredytach, deficycie i tego typu rozkoszach. A w związku z tym może też zapomnieć o zasiłkach, emeryturach wyższych niż absolutne minimum czy zwolnieniu rolników z podatków. Czy o taką Polskę walczymy?