Idea targetowanych reklam jest prosta. Jeśli jestem mężczyzną w wieku 30-45 lat z dużego miasta i interesuję się np. elektroniką oraz podróżami, to będę widział reklamy, które mogą mnie naprawdę zainteresować. Oprócz ofert kupna smartfonów czy wycieczek last minute będą mi serwowane np. reklamy przyborów do golenia czy usługi miejskich sieciówek.
Dla mnie to zdecydowanie lepsza opcja niż oglądanie kosmetyków dla psów czy butików z damską odzieżą, które mnie kompletnie nie interesują.
Korzystają na tym wszyscy: reklamodawcy, bo nie marnują budżetów na odbiorców, którzy nie są zainteresowani ich produktami, pośrednicy, którzy zarabiają na usłudze (Google i Facebook zbijają na tym miliardy dolarów) i ja, bo reklamy mogą faktycznie mi się przydać, a przynajmniej nie wzbudzają niechęci i frustracji.
Czyli jest pięknie? Nie
Jak z każdym świetnym pomysłem, także i ten można wypaczyć – i właśnie jesteśmy tego świadkami. Dostawcom usług targetowanych reklam jak Facebook i Google nie wystarczają podstawowe informacje o mnie, czyli płeć, wiek, miejsce zamieszkania, zainteresowania itp. Chcą wiedzieć więcej, a raczej chcą wiedzieć wszystko.
Dlatego sprawdzają, co czytam w internecie, gdzie chodzę, co kupuję, co oglądam, ale nie kupuję, czego wyszukuję w przeglądarce, co komentuję i co lajkuję. Wszystko, żeby móc zaserwować – ich zdaniem – idealnie dopasowane reklamy w idealnym momencie.
Każdy zna chyba przypadek, że po wyszukiwaniu konkretnego produktu w Google jego reklamy wyświetlają się w internecie przez miesiąc. Można łatwo sobie zrobić eksperyment, przeglądając ofertę muszli klozetowych na stronie Castoramy albo Leroy Merlin...
Ale tę wielką wiedzę można także wykorzystać do celów zupełnie innych niż reklamy.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.