W oczekiwaniu na kontynuację Slay the Spire fani roguelike'ów rzucają się na wszystko, co popadnie. Graliśmy już w tak udane klony jak Roguebook czy Wildfrost, ale też nieco odleglejsze wariacje typu Balatro. Rzucaliśmy kośćmi w Dicey Dungeons i Dicefolk, ale też broniliśmy silnika w Monster Train. Próbowaliśmy też całej masy słabszych tytułów, o których szybko zapomnieliśmy.
Shogun Showdown: Turowy roguelike w czystej postaci
Moim zdaniem następnym tytułem, który zaspokoi apetyty pochłaniaczy „rogalików”, będzie Shogun Showdown. Przekonacie się już w pierwszych minutach, że to szalenie prosta gra turowa, która jednocześnie posiada odpowiednią głębię i pozwala na codzienne próbowanie kolejnych podejść.
Nie mamy tutaj kart, tylko „kafelki”, płytki. Właściwie, to można to nawet nazwać kartami, jeśli ktoś się uprze. Grunt, że chodzi o pewne umiejętności bojowe, które po użyciu odnawiają się przez kilka tur. Jedna uderza w pole przed bohaterem, inna w pole za, kolejna w oba, jeszcze inna leci jak strzała do końca prostego pola walki. Wiecie, o co chodzi.
Pomiędzy kolejnymi walkami te umiejętności możemy ulepszać. Po jednym starciu dodamy obrażeń, po innym zmniejszymy czas oczekiwania, nałożymy efekt trucizny, albo mrożący. Klasyka. Dodatkowo każda postać ma jeszcze przypisaną na starcie prostą umiejętność do pozycjonowania się, a w sklepach można dokupić pewne efekty pasywne z losowej puli. Liczba kombinacji powiększana jest oczywiście w miarę naszych postępów.
Regrywalność – długowieczność
Brzmi jak roguelike'owy chleb z masłem, prawda? Wszystko to w przyjemnej pikselowej grafice z przyjemną, odpowiednio dopasowaną muzyką. Pokonujemy kolejne grupy ciekawych przeciwników, zaczynamy wykonywać premiowane tutaj na różne sposoby kombinacje, orientujemy się w ekonomii gry i sprzedajemy podnoszone mikstury lecznicze, zamiast ich używać... I tak w nieskończoność, bo każde podejście wydaje się inne, nowe.
W Shogun Showdown pewne rzeczy odblokowujemy, przechodząc grę w trudniejszych warunkach. Dobrym porównaniem będzie tutaj system ascension ze wspomnianego na starcie Slay the Spire. Najpierw pojawia się mniej miksturek, potem losowi przeciwnicy mają dodatkowe cechy, wzmocnieni są bossowie itd. Nie wiem jeszcze, gdzie kryje się finał tej gry, ale jak rzadko mam ambicję tam dotrzeć. Chcę pokonać Shoguna na siódmym poziomie i poznać jego tajemnice.
Mamy w tej grze pewną fabułę i klimatyczne opisy przeciwników. Jak dotąd jednak traktowałem to raczej jako coś pobocznego. To system walki i ulepszeń jest tutaj sednem, trzonem gry. To miła odmiana od sytuacji, gdy fabuła wciąga, ale zmusza do nudnego powtarzania tych samych czynności, grindowania. Fajnie też, że jedno podejście wymaga od nas mniej więcej tyle czasu, co jeden odcinek serialu. Jeśli więc nawet zmęczymy się „shogunowaniem”, możemy odpuścić i wrócić do przyjemnej rozgrywki po tygodniu, miesiącu.
Shogun Showdown. Indyk znów pokonuje AAA
Shogun Showdown to kolejna gra, która może umilić fanom turowych roguelike'ów oczekiwanie na drugą część Slay the Spire. Jedna z tych, które robią to naprawdę dobrze. Dość powiedzieć, że do ogrania miałem w tamtym tygodniu m.in. Frostpunka 2 i kilka innych nowości. Znów jednak prościutkie dzieło indie bez żadnej reklamy zatriumfowało nad PR-owymi molochami spod znaku AAA, rozbudowanymi na siłę, a pozbawionymi podstawowej cechy – grywalności.
Ocena: 9
Czytaj też:
Kiedy wszystkie elementy się zgadzają. Recenzja gry ArcoCzytaj też:
Latamy stateczkiem, by uratować inne stateczki. Recenzja Minishoot' Adventures