Niektórzy nasi politycy wciąż są wierni PRL-owskiej myśli ekonomicznej i dają temu wyraz w toczącej się właśnie dyskusji na temat podwyższenia wieku emerytalnego pisze Bartłomiej Mayer, dziennikarz 'Bloomberg Businessweek Polska'.
W latach 70. z wielką przyjemnością oglądałem co niedziela 'Teleranek'. Do dziś pamiętam fragment jednego odcinka. Zaproszony do programu tuż przed Bożym Narodzeniem specjalista od ekonomii socjalizmu wyjaśniał młodym widzom, jak zawczasu oszacować wartość prezentu, którego mogą się spodziewać pod choinką. Według znawcy gospodarki planowej wystarczyło, by dziecko przypomniało sobie, jak wywiązywało się ze swoich obowiązków: czy sumiennie odrabiało lekcje, czy dbało o porządek w swoim pokoju, czy ścieliło łóżko itd. Każda z tych czynności bowiem miała w zaproponowanej metodologii swoisty cennik. I tak: jeśli sprzątaliśmy regularnie biurko, mogliśmy sobie doliczyć 20 zł, jeżeli podlewaliśmy kwiaty ? kolejne 30 zł. Natomiast gdyby zdarzyło nam się nie umyć wanny po kąpieli, powinniśmy odliczyć 25 zł. Uzyskany w ten sposób wynik miał zdaniem socekonomisty odpowiadać wartości gwiazdkowego prezentu.
Opisany wyżej wywód utkwił mi w pamięci do dziś zapewne dlatego, że już wtedy, gdy liczyłem zaledwie kilka lat, miałem pełną świadomość jego przeraźliwej absurdalności. Można by od biedy zrozumieć, że PRL-owski specjalista od ekonomii kompletnie pominął w swych szacunkach to, jakie dochody osiąga gospodarstwo domowe. W socjalistycznej gospodarce bowiem każdy miał zarabiać mniej więcej tyle samo. Ekspert nie uwzględniał jednak także tego, czy w rodzinie zarabia jeden rodzic, czy oboje, ani nawet tego, czy mają jedno dziecko, czy np. pięcioro. Innymi słowy: za kompletnie nieważne uznał, ile osób jest utrzymywanych przez jednego pracującego.
Pseudoekonomiczne rozważania sprzed ponad 30 lat przypomniały mi się w związku z toczącą się właśnie dyskusją na temat podwyższenia wieku emerytalnego. Okazuje się bowiem, że niektórzy nasi politycy wciąż są wierni PRL-owskiej myśli ekonomicznej. Ich argumenty dobitnie świadczą o tym, że w najmniejszym stopniu nie jest dla nich ważne to, ilu pracujących musi utrzymać armię emerytów. Obawiam się nawet, że panowie Mariusz Błaszczak i Adam Hoffman oraz Ryszard Zbrzyzny i Piotr Duda nauki specjalisty od wyceny prezentów z 'Teleranka' wciąż biorą za dobrą monetę.
Dziwi mnie, że w dyskusji nad reformą systemu emerytalnego w Polsce koncentrujemy się wyłącznie na kwestii podwyższenia wieku emerytalnego, a w ogóle nie wspominamy o innych metodach zwiększenia liczby pracujących (i płacących składki emerytalne). A przecież niespełna dwa lata temu pojawił się pomysł stworzenia systemu zachęt skłaniających obcokrajowców do osiedlania się w Polsce. W opinii ekspertów (tych prawdziwych, a nie rodem z 'Teleranka') przemyślana polityka imigracyjna to ? obok polityki prorodzinnej i szerokiej aktywizacji zawodowej ? jeden z trzech najważniejszych sposobów na poprawę sytuacji demograficznej państwa. Otwarcie drzwi imigrantom zza naszej wschodniej granicy, z innych państw Europy oraz Azji może być kluczowe dla naszego systemu emerytalnego. Blisko 2 mln imigrantów, którzy w minionej dekadzie przybyli do Wielkiej Brytanii, wypracowuje co roku blisko 1 proc. tamtejszego PKB.
A jak jest u nas? Odsetek mieszkających u nas na stałe cudzoziemców jest najniższy w całej Unii Europejskiej i wynosi mniej niż 1 proc. Średnia dla całej Wspólnoty to prawie 6 proc., a w niektórych krajach obcokrajowcy stanowią nawet kilkadziesiąt procent społeczeństwa. Rekordzistą pod tym względem jest Luksemburg ? 45 proc. jego mieszkańców to cudzoziemcy.
Opisany wyżej wywód utkwił mi w pamięci do dziś zapewne dlatego, że już wtedy, gdy liczyłem zaledwie kilka lat, miałem pełną świadomość jego przeraźliwej absurdalności. Można by od biedy zrozumieć, że PRL-owski specjalista od ekonomii kompletnie pominął w swych szacunkach to, jakie dochody osiąga gospodarstwo domowe. W socjalistycznej gospodarce bowiem każdy miał zarabiać mniej więcej tyle samo. Ekspert nie uwzględniał jednak także tego, czy w rodzinie zarabia jeden rodzic, czy oboje, ani nawet tego, czy mają jedno dziecko, czy np. pięcioro. Innymi słowy: za kompletnie nieważne uznał, ile osób jest utrzymywanych przez jednego pracującego.
Pseudoekonomiczne rozważania sprzed ponad 30 lat przypomniały mi się w związku z toczącą się właśnie dyskusją na temat podwyższenia wieku emerytalnego. Okazuje się bowiem, że niektórzy nasi politycy wciąż są wierni PRL-owskiej myśli ekonomicznej. Ich argumenty dobitnie świadczą o tym, że w najmniejszym stopniu nie jest dla nich ważne to, ilu pracujących musi utrzymać armię emerytów. Obawiam się nawet, że panowie Mariusz Błaszczak i Adam Hoffman oraz Ryszard Zbrzyzny i Piotr Duda nauki specjalisty od wyceny prezentów z 'Teleranka' wciąż biorą za dobrą monetę.
Dziwi mnie, że w dyskusji nad reformą systemu emerytalnego w Polsce koncentrujemy się wyłącznie na kwestii podwyższenia wieku emerytalnego, a w ogóle nie wspominamy o innych metodach zwiększenia liczby pracujących (i płacących składki emerytalne). A przecież niespełna dwa lata temu pojawił się pomysł stworzenia systemu zachęt skłaniających obcokrajowców do osiedlania się w Polsce. W opinii ekspertów (tych prawdziwych, a nie rodem z 'Teleranka') przemyślana polityka imigracyjna to ? obok polityki prorodzinnej i szerokiej aktywizacji zawodowej ? jeden z trzech najważniejszych sposobów na poprawę sytuacji demograficznej państwa. Otwarcie drzwi imigrantom zza naszej wschodniej granicy, z innych państw Europy oraz Azji może być kluczowe dla naszego systemu emerytalnego. Blisko 2 mln imigrantów, którzy w minionej dekadzie przybyli do Wielkiej Brytanii, wypracowuje co roku blisko 1 proc. tamtejszego PKB.
A jak jest u nas? Odsetek mieszkających u nas na stałe cudzoziemców jest najniższy w całej Unii Europejskiej i wynosi mniej niż 1 proc. Średnia dla całej Wspólnoty to prawie 6 proc., a w niektórych krajach obcokrajowcy stanowią nawet kilkadziesiąt procent społeczeństwa. Rekordzistą pod tym względem jest Luksemburg ? 45 proc. jego mieszkańców to cudzoziemcy.