Czytając internetowe doniesienia o stutysięcznych odprawach dla zwalnianych pracowników Polskiego Cukru, można odnieść wrażenie, że jest to coś, z czego powinniśmy się cieszyć. Unia ma gest – tak wysokie odprawy możliwe są tylko dzięki unijnym rekompensatom.
Otóż, Polski Cukier dostał z eurokiesy ponad 500 mln zł za to, że… ograniczy produkcję cukru. To część unijnej reformy rynku cukru, która oczywiście przeprowadzana jest po to, żeby wszystkim żyło się lepiej.
Nie od dzisiaj już wiadomo, że rynkowe prawa podaży i popytu to zamierzchła przeszłość, a to, kto i ile produkuje oraz to, komu swoje produkty sprzedaje, regulują wszechwiedzący unijni urzędnicy. Czyli ludzie. A ludzie mają swoje interesy i kiedy coś robią, zazwyczaj robią to z jakichś powodów. Reforma cukru ma powody bardzo konkretne. Tygodnik „Wprost" w wydaniu papierowym już o tym pisał piórem Tomasza Molgi, ale warto przypomnieć. Pisaliśmy:
„W 2005 roku uzgodniono plan reformy unijnego rynku cukru. Wcześniejszej wspólnej polityki cukrowej nie dało się już kontynuować. Po 40 latach zamknięcia europejskiego rynku przed najtańszym cukrem z Brazylii, Indii lub Australii, ceny minimalne tego produktu w unii wywindowano do poziomu 700 euro za tonę. Europejskie cukrownie wytwarzały coraz więcej cukru i szybko powstały jego nadwyżki. Był tak drogi, że aby sprzedać niepotrzebny w unii cukier za granicę, trzeba było subsydiować eksport. (…) Światowa Organizacji Handlu orzekła, że unia nielegalnie dotuje eksport cukru i musi z tym skończyć. Zamiast powrócić do wolnego rynku, wymyślono nowy mechanizm regulacji – limity produkcji cukru dla poszczególnych krajów, niższe gwarantowane ceny minimalne cukru i niższe ceny buraków. (…) Od początku reformy wiadomo było, kto najwięcej straci, a kto najwięcej zyska. W 2006 r. Polska musiała zamknąć osiem cukrowni, Niemcy tylko trzy, a Francja zaledwie jedną."
I tak dzięki reformie, musimy importować cukier z zagranicy, żeby pokryć krajowe zapotrzebowanie. W wyniku tego za cukier płacimy niemal cztery złote, a moglibyśmy – gdyby ceny kształtował rynek – o ok. złotówkę mniej.
I tyle wystarczy za komentarz.
Nie od dzisiaj już wiadomo, że rynkowe prawa podaży i popytu to zamierzchła przeszłość, a to, kto i ile produkuje oraz to, komu swoje produkty sprzedaje, regulują wszechwiedzący unijni urzędnicy. Czyli ludzie. A ludzie mają swoje interesy i kiedy coś robią, zazwyczaj robią to z jakichś powodów. Reforma cukru ma powody bardzo konkretne. Tygodnik „Wprost" w wydaniu papierowym już o tym pisał piórem Tomasza Molgi, ale warto przypomnieć. Pisaliśmy:
„W 2005 roku uzgodniono plan reformy unijnego rynku cukru. Wcześniejszej wspólnej polityki cukrowej nie dało się już kontynuować. Po 40 latach zamknięcia europejskiego rynku przed najtańszym cukrem z Brazylii, Indii lub Australii, ceny minimalne tego produktu w unii wywindowano do poziomu 700 euro za tonę. Europejskie cukrownie wytwarzały coraz więcej cukru i szybko powstały jego nadwyżki. Był tak drogi, że aby sprzedać niepotrzebny w unii cukier za granicę, trzeba było subsydiować eksport. (…) Światowa Organizacji Handlu orzekła, że unia nielegalnie dotuje eksport cukru i musi z tym skończyć. Zamiast powrócić do wolnego rynku, wymyślono nowy mechanizm regulacji – limity produkcji cukru dla poszczególnych krajów, niższe gwarantowane ceny minimalne cukru i niższe ceny buraków. (…) Od początku reformy wiadomo było, kto najwięcej straci, a kto najwięcej zyska. W 2006 r. Polska musiała zamknąć osiem cukrowni, Niemcy tylko trzy, a Francja zaledwie jedną."
I tak dzięki reformie, musimy importować cukier z zagranicy, żeby pokryć krajowe zapotrzebowanie. W wyniku tego za cukier płacimy niemal cztery złote, a moglibyśmy – gdyby ceny kształtował rynek – o ok. złotówkę mniej.
I tyle wystarczy za komentarz.