Kiedyś Internet to były głównie strony dużych mediów – radia, telewizji, dzienników, tygodników, miesięczników czy magazynów – oraz portale internetowe zajmujące się jakimś tematem (np. ogrodnictwem, wędkarstwem, jakąś miejscowością czy twórczością cenionego pisarza) i fora internetowe, będące często przedłużeniem takich portali. Do tego dochodziły strony z np. grami komputerowymi, strony różnych firm, instytucji, sklepy internetowe, jak również blogi. Taki tradycyjny, demokratyczny i zasadniczo kulturalny Internet jest już jednak przeszłością. Obecnie wygląda zupełnie inaczej, co zawdzięczamy zmonopolizowaniu go przez kilka dużych firm – z Facebookiem, Microsoftem, Amazonem i Google na czele – oraz platform społecznościowych i sprzedażowych, z czego te najbardziej wpływowe należą właśnie do wspomnianych gigantów, do których pod niektórymi aspektami dokooptować można jeszcze ByteDance od „TikToka”.
Znaczna część wirtualnych aktywności z różnorodnych, autonomicznych stron internetowych, przeniosła się na platformy społecznościowe. Te pierwsze z początku – gdzieś do roku 2020 – napędzały wręcz te drugie. Zachęcały swoich odbiorców do rejestrowania się szczególnie na „Facebooku” i „lajkowania” swoich profili na nim. Miało to sens, bo platforma ta była narzędziem „bezpłatnej”, bardzo skutecznej subskrypcji treści. Nowo opublikowane łącza do artykułów, filmy czy oferty wyświetlały się ludziom na tablicy Facebooka, przez co mniej skuteczne i kosztowne newslettery, czyli mailingi, odeszły trochę na bok. Jednak Facebook i inni zaczęli ograniczać zasięgi publikowanych przez rozmaite profile treści, premiując swoimi algorytmami reklamy, clickbaity, memy, a ostatnio także krótkie, chwytliwe filmiki, które przykuwają wzrok, choć nie zawierają szczególnie wartościowych treści – mają po prostu przypominać „TikToka”. Tu kryje się jedna z fundamentalnych prawd o social media: swoimi mechanizmami same w sobie nakręcają bylejakość, polaryzację społeczną, spłaszczenie debaty publicznej i mowę nienawiści, choćby nie wiadomo jak bardzo, dla niepoznaki, pozorowały, że zależy im na walce z dezinformacją (np. robiąc programy informacyjne o pandemii).
Wielu twórców oryginalnych treści poważnie na tym z czasem ucierpiało, bo teraz ich stali odbiorcy – czytelnicy, widzowie, słuchacze – nie wchodzili już na ich strony ręcznie, wpisując adres albo klikając z zakładek przeglądarki, lecz poprzez Facebooka, który coraz rzadziej wyświetlał im informacje o aktualności danego medium.
W takich warunkach coraz więcej osób zaczęło tworzyć bez własnej strony internetowej, publikując takie treści, które nie są dyskryminowane poprzez algorytmy. A więc bez linków do stron zewnętrznych, clickbaitowe, memowe, wzbudzające skrajne emocje. Często prześmiewcze, szydercze, hejterskie, nasilające gniew i frustrację lub po prostu ładne wizualnie, płytkie. Czyli memy, zdjęcia, filmiki, sentencje, sensacyjne wieści ze świata itd. Osoby te otrzymały od portali społecznościowych gigantyczne zasięgi, sami zaś dawały platformom tym niezliczone ilości danych behawioralnych o swoich obserwatorach oraz zwiększają na nich aktywność, co wzmaga wyświetlanie reklam. W gruncie rzeczy, upraszając, tak powstali współcześni influencerzy.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.
Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy tygodnika Wprost.
Regulamin i warunki licencjonowania materiałów prasowych.