Jak zastawiono pułapkę na PiS 11 listopada? Tygodnik Do Rzeczy dotarł do informacji rzucających nowe światło na przebieg wydarzeń w czasie Święta Niepodległości. W najnowszym numerze o tym, czy MSW chciało wydarzeniami z 11 listopada sprowokować opozycję i narodowców.
Ponadto w numerze: medialno-dyplomatyczny spektakl wokół spalonej budki, kim są squattersi, czy skandal z krzyżem w tle to dobry sposób na promocję oraz płonące boisko Adama Nawałki. W debacie Do Rzeczy tym razem Bronisław Wildstein o posmoleńskich podziałach.
Opowieść tę można rozpocząć w połowie października. Do mediów przedostała się wtedy informacja, że organizatorzy Marszu Niepodległości nie chcą, by bezpieczeństwo maszerujących zabezpieczali policjanci. Wolą polegać na zorganizowanej własnymi siłami służbie porządkowej nazwanej Strażą Marszu Niepodległości. Działacze Ruchu Narodowego mają do tego prawo pozwalają im na to przepisy ustawy Prawo o zgromadzeniach. Szef Ministerstwa Spraw Wewnętrznych Bartłomiej Sienkiewicz nie krył wtedy oburzenia. I zapowiadał, że to, gdzie 11 listopada będzie policja, nie zależy od manifestantów, tylko od suwerennej decyzji dowodzącego akcją. Tymczasem jak ustalił tygodnik Do Rzeczy - w dniu marszu, 20 minut przed zamieszkami policyjny sztab operacyjny otrzymał informację, że przy ulicy Skorupki może dojść do zadymy. Reakcja policji była co najmniej dziwna zapadła decyzja o wycofaniu stamtąd funkcjonariuszy. Efekt? Kilkunastominutowa bijatyka, spalone samochody, ranni.
Informacje, do których dotarł tygodnik Do Rzeczy, rzucają nowe światło na epizod z 11 listopada. Z informacji jednego z oficerów Komendy Stołecznej Policji wynika, że kilkanaście dni wcześniej, podczas jednej z odpraw, na której omawiano zagrożenie, jakie może wyniknąć w związku z pochodem nacjonalistów, wskazywano miejsca, które ewentualnie mogłyby stać się przedmiotem ich agresji. Podobno wytypowano wówczas zarówno m.in. okolicę squatów, jak i plac Zbawiciela oraz ustawioną na nim tęczę, przez wielu uznawaną za symbol promocji homoseksualizmu. Fakty z dnia manifestacji są jednoznaczne: wytypowano, ale nie zabezpieczono. Dlaczego? I czy to, co się wydarzyło podczas marszu miało lub mogło być prowokacją wobec opozycji i jej liderów w nowym Do Rzeczy.
Na łamach tygodnika także rozmowa z Ludwikiem Dornem, posłem Solidarnej Polski, byłym szefem MSWiA. Jego zdaniem od początku było wiadomo, i to się potwierdziło, że w marszu będzie uczestniczyć grupa nastawionych agresywnie osób. To była grupa nieliczna, nieprzekraczająca 200 osób na co najmniej kilkanaście tysięcy uczestników marszu. Istniały też trzy punkty, wokół których mogło dojść do awantur. Te trzy czułe punkty w ogóle nie były ochraniane prewencyjnie przez policję, co jest dla mnie całkowicie niezrozumiałe. Policja reagowała wyłącznie wtedy, kiedy doszło już do burd. A kiedy przez wiele minut, co widać na filmach dostępnych w Internecie, burdy się zawiązywały, była całkowicie bezczynna ocenia Dorn. Jego zdaniem, burd można było uniknąć.
Z kolei Rafał Ziemkiewicz komentuje spalenie budki policyjnej przy ambasadzie rosyjskiej. Ten banalny incydent Rosjanie rozdmuchali do wielkości medialno-dyplomatycznego spektaklu, pokazującego Polakom i przede wszystkim Zachodowi, iż stosunki pomiędzy Moskwą a Warszawą są dziś, przynajmniej w strefie symbolicznej, stosunkami pomiędzy metropolią a krajem wasalnym. Incydent przedstawiono jako dowód rzekomej polskiej rusofobii, wielokrotnie wygrywanej przeciwko nam przez Kreml. Gorliwość polskich przeprosin zinterpretowano nie jako dowód na to, iż rusofobia nie jest aż tak wielka, jak ją Kreml maluje, tylko jako oznakę podporządkowania i słabości państwa polskiego. Poprawa stosunków z Rosją była jednym ze strategicznych celów, deklarowanych przez każdą kolejną władzę (także przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego oraz kolejne gabinety PiS) i żadna próba nigdy nie spotkała się z życzliwą odpowiedzią Rosji. Jednak poprzednicy próbowali przynajmniej z lepszym lub gorszym skutkiem wpleść te próby w politykę i interesy UE. Tusk popełnił tu na samym początku niewybaczalny błąd, dla doraźnej propagandowej korzyści przedstawienia się jako ten, który poprawę relacji z Moskwą osiągnął. () Teraz, wskutek tych co najmniej skrajnie dyletanckich i bezlitośnie przez Putina wykorzystywanych posunięć pozostajemy wobec Rosji całkowicie bezbronni pisze w Do Rzeczy Rafał A. Ziemkiewicz.
Do Rzeczy przybliża swoim czytelnikom squaty. O squatach zwłaszcza tych warszawskich: Przychodni na Skorupki i Syrenie na Wilczej zrobiło się głośno po Marszu Niepodległości, gdy oba przybytki zostały zaatakowane przez nieznanych sprawców, którzy obrzucili je kamieniami i racami, wybili szyby oraz spalili stojące na terenie posesji samochody. Mieszkańcy squatów nie mają wątpliwości: zrobili to uczestnicy marszu, który szedł pobliską ulicą Marszałkowską. Oni sami bronili swojego domu. Czyżby jednak swojego? Przecież squaty tworzą się w budynkach, do których dzicy lokatorzy nie mają prawa własności. Zajmują zazwyczaj opuszczone parcele, których właścicielom publicznym lub prywatnym, najczęściej nieustalonym niespieszno do zaprowadzania w nich porządku. Z kolei squattersom nie pali się do regulowania praw. Kim są ludzie, którzy mieszkają w squatach w nowym Do Rzeczy.
Na łamach tygodnika także o skandalu sprzed Święta Niepodległości. Maciej Zień, choć nie ma prawdziwych dokonań, został polską gwiazdą mody. Ostatnio zdobył rozgłos, pokazując swoje suknie w kościele. Dlaczego musiał je tam pokazać pisze w Do Rzeczy Joanna Bojańczyk. Jej zdaniem, to próba obrony przed faktem, że wkrótce jeden z wielkich polskiej mody może zostać usunięty w cień. Gdy nic się nie dzieje, najprostszą drogą do sławy jest skandal. Pokaz mody w kościele prosty pomysł na to, aby wszyscy o nim usłyszeli. Zaproszenia były podobno w kształcie krzyża. Jak się zrobi całkiem przeciętną kolekcję, to trzeba od niej odwracać uwagę. Zień słabe ciuchy przykrył pokazem w kościele. Żal mi go w gruncie rzeczy, bo ewidentnie się miota. Chce dorównać Baczyńskiej, a mu nie wychodzi. To już chyba jego czwarta próba nieudanej przemiany pisze Joanna Bojańczyk. I dodaje, że ten pomysł też nie jest specjalnie oryginalny, przypominając m.in. cmentarną sesję Justyny Steczkowskiej. Czy skandal z krzyżem w tle to najlepszy sposób na promocję o tym w nowym Do Rzeczy.
Tygodnik kontynuuje też cykl debat smoleńskich. Tym razem Bronisław Wildstein pisze o tym że podział smoleński wrósł już głęboko w społeczeństwo polskie i z grubsza oddaje przecinające je różnice polityczne. Czy w tej sytuacji nawet najrzetelniej prowadzone badania są w stanie doprowadzić do wyników, które cieszyć się będą powszechną akceptacją? Innymi słowy czy można zasypać rów dzielący tych, którzy uznają, że katastrofą z 10 kwietnia 2010 r. zajmują się wyłącznie członkowie sekty smoleńskiej, gdyż wszystko wyjaśnione zostało w raporcie Millera, i tych, którzy przyjmują, że przyczyną śmierci polskiego prezydenta oraz towarzyszących mu osób był zamach przy współudziale polskich władz? pyta Wildstein. I dodaje, że trwałość obecnego napięcia nie wynika wyłącznie z logiki walki dwóch ekstremizmów. Obrońcy politycznego status quo przyjmują, że akcentowanie teorii spiskowej na trwałe zmarginalizuje kontestatorów, toteż robią wszystko, aby każdego z wątpiących w wersję oficjalną uczynić zwolennikiem zamachowej teorii. Wie o tym każdy, kto wątpił w narzucane nam natychmiast po katastrofie aksjomaty i kto od razu zapisywany był do grupy zwolenników teorii spiskowej, co łączyło się z radykalnym podważeniem wszelkich jego kompetencji podkreśla publicysta Do Rzeczy.
Na łamach Do Rzeczy również rozmowa z nowym selekcjonerem reprezentacji. Takie granie tylko trochę może się sprawdzić gdzieś na niższych poziomach, ale na pewno nie w ekstraklasie i nie w reprezentacji. Te zasady muszą być żelazne mówi Łukaszowi Majchrzykowi Adam Nawałka. I dodaje, że wynik może być różny, ale jedna rzecz jest pewna.