Za spadek turystów na Mazurach nie odpowiada ani ubiegłoroczny szkwał, ani niepewna pogoda, ani brak odpowiednich warunków sanitarnych. Winni są właściciele hoteli, pensjonatów, pól namiotowych, czarterów, plaż, knajp, parkingów a nawet szaletów. Wszyscy, jak jeden mąż, prowadzą wobec turystów politykę rabunkową. A kto zdziera bez opamiętania, sam w końcu będzie chodził boso…
Mazurskie "kurorty" są przereklamowane jak sprzedawana w prowizorycznych budach na ich głównych promenadach ryba – nieświeże, niesmaczne, a czasami nawet śmierdzące. Po ich „spożyciu" zbiera się na wymioty, a w najlepszym wypadku męczy nas zgaga. Głównie finansowa, bo żeby wypocząć w Mikołajkach czy Giżycku trzeba mieć portfel grupy jak kapitan łajby, który za jedyne 100 zł od osoby, zabiera nas w niepowtarzalną podróż po najpiękniejszym polskim jeziorze. Trwa ona 15 minut, sprowadza się do podziwiania przybrzeżnych szuwarów, a schodząc na ląd po spróchniałej rampie zauważamy brak telefonu i zegarka.
Kto ceni sobie kontakt z przyrodą stwierdzi, że pieniądze nie są najważniejsze i rozbije namiot w lokalnym parku, dziko zaadoptowanym na pole namiotowe. Ale jako przyjaciel Matki Natury nie będzie zapewne załatwiał swych fizjologicznych potrzeb prosto do jeziora. Za każdą wizytę w portowym szalecie skleconym z dwóch starych szkolnych ławek wyłoży 2 zł, a gdy przyjdzie mu wziąć prysznic (bo po wykąpaniu się w jeziorze cuchnie jak śnięty sandacz), wybulić nawet 10 zł (autentyczna cena za korzystanie z prowizorycznego prysznica na polu namiotowym w Giżycku). Na szczęście jego dziecko jest jeszcze małe i całe mieści się do umywalki, a korzystanie z niej kosztuje jedyne 4 zł.
Nasz bohater (w heroistycznym tego słowa znaczeniu) żywił się będzie oczywiście w budzie na deptaku. Ze zestaw składający się ze 100-gramowej kiełbasy i porcji frytek usmażonych na tym samym co ona tłuszczu zapłaci bez mrugnięcia okiem 20 zł. Potem, leżąc z podejrzeniem wyrostka w pobliskim szpitalu, z nudów opisze swoje przeżycia na jakimś blogu, uznając Mazury za najwspanialsze miejsce na ziemi. Gdy po dwóch dniach wyjdzie ze szpitala, zwinie namiot i pójdzie go spakować do samochodu, dowie się, że za jego tygodniowy postój przez tydzień musi zapłacić 200 zł.
Niestety przez ostatnie lata przyzwyczailiśmy "przedsiębiorców" z Mazur do tego, że mogą z nas zedrzeć ostatni grosz, a my jeszcze wyjeżdżając będziemy całowali ich po stopach. Doili nas na każdym kroku – w knajpach, portach, hotelach i sklepach. Za chrzczone piwo kazali sobie płacić więcej, niż najlepsze puby na Starym Mieście Krakowa czy Warszawy. A gdy w tym roku pół Polski odwróciło się do nich plecami, opluwają los za złą pogodę i psioczą na nadmorskie kurorty, które rzekomo odebrały im turystów.
Tymczasem sami turyści po doświadczeniach ostatnich lat nareszcie zrozumieli, że na Mazurach Polska się nie kończy. A jeśli już, to na pewno nie na ich "kurortach", które przez dwa miesiące w roku przypominają wielki rozpadający się skansen, pękający w szwach od głośnych i nawalonych „miłośników żeglarstwa". W takich warunkach łatwiej złapać chorobę weneryczną niż kontakt z przyrodą. Na szczęście w Krainie Wielkich Jezior jest także mnóstwo mniejszych, bardziej przyjaznych przybyszom (oraz ich portfelom) miejsc. Co ciekawe, wiedzą o nich Niemcy i Francuzi i bynajmniej nie odwiedzają ich z oszczędności...
Kto ceni sobie kontakt z przyrodą stwierdzi, że pieniądze nie są najważniejsze i rozbije namiot w lokalnym parku, dziko zaadoptowanym na pole namiotowe. Ale jako przyjaciel Matki Natury nie będzie zapewne załatwiał swych fizjologicznych potrzeb prosto do jeziora. Za każdą wizytę w portowym szalecie skleconym z dwóch starych szkolnych ławek wyłoży 2 zł, a gdy przyjdzie mu wziąć prysznic (bo po wykąpaniu się w jeziorze cuchnie jak śnięty sandacz), wybulić nawet 10 zł (autentyczna cena za korzystanie z prowizorycznego prysznica na polu namiotowym w Giżycku). Na szczęście jego dziecko jest jeszcze małe i całe mieści się do umywalki, a korzystanie z niej kosztuje jedyne 4 zł.
Nasz bohater (w heroistycznym tego słowa znaczeniu) żywił się będzie oczywiście w budzie na deptaku. Ze zestaw składający się ze 100-gramowej kiełbasy i porcji frytek usmażonych na tym samym co ona tłuszczu zapłaci bez mrugnięcia okiem 20 zł. Potem, leżąc z podejrzeniem wyrostka w pobliskim szpitalu, z nudów opisze swoje przeżycia na jakimś blogu, uznając Mazury za najwspanialsze miejsce na ziemi. Gdy po dwóch dniach wyjdzie ze szpitala, zwinie namiot i pójdzie go spakować do samochodu, dowie się, że za jego tygodniowy postój przez tydzień musi zapłacić 200 zł.
Niestety przez ostatnie lata przyzwyczailiśmy "przedsiębiorców" z Mazur do tego, że mogą z nas zedrzeć ostatni grosz, a my jeszcze wyjeżdżając będziemy całowali ich po stopach. Doili nas na każdym kroku – w knajpach, portach, hotelach i sklepach. Za chrzczone piwo kazali sobie płacić więcej, niż najlepsze puby na Starym Mieście Krakowa czy Warszawy. A gdy w tym roku pół Polski odwróciło się do nich plecami, opluwają los za złą pogodę i psioczą na nadmorskie kurorty, które rzekomo odebrały im turystów.
Tymczasem sami turyści po doświadczeniach ostatnich lat nareszcie zrozumieli, że na Mazurach Polska się nie kończy. A jeśli już, to na pewno nie na ich "kurortach", które przez dwa miesiące w roku przypominają wielki rozpadający się skansen, pękający w szwach od głośnych i nawalonych „miłośników żeglarstwa". W takich warunkach łatwiej złapać chorobę weneryczną niż kontakt z przyrodą. Na szczęście w Krainie Wielkich Jezior jest także mnóstwo mniejszych, bardziej przyjaznych przybyszom (oraz ich portfelom) miejsc. Co ciekawe, wiedzą o nich Niemcy i Francuzi i bynajmniej nie odwiedzają ich z oszczędności...