"Porządek społeczny w Państwie Środka opiera się bowiem na haśle: toleruj władzę autorytarną, a uczyni cię ona bogatym. W obliczu zapaści finansowej taka +umowa społeczna+ może nie mieć dłużej racji bytu" - przestrzega Kurlantzick.
JEgo zdaniem recesja w kraju o rządach autorytarnych nie jest tym samym, czym w państwie, gdzie istnieje możliwość odsunięcia ekipy rządzącej, która nie spełniła oczekiwań. To - zdaniem eksperta - oznacza, że "podczas gdy dla G. W. Busha kryzys finansowy może stać się co najwyżej powodem do utraty reputacji, dla rządu w Pekinie załamanie gospodarcze może oznaczać krach całego systemu".
"Komunistyczne z nazwy państwo jest dziś bardziej kapitalistyczne niż Wall Street" - przekonuje Kurlantzick. "Nawet w średnich miastach, takich jak Lanzhou, niczym grzyby po deszczu powstają nowe sklepy wielkopowierzchniowe i wieżowce. Ten boom gospodarczy bezpośrednio przekłada się na poparcie dla Komunistycznej Partii Chin" - uważa.
"Według przeprowadzonych w zeszłym roku badań Pew Research Center, aż 91 proc. Chińczyków jest +zadowolone z kierunku, w jakim zmierza ich kraj+. Gdy jednak kryzys dosięgnie Chin, liczba zadowolonych gwałtownie spadnie" - przewiduje ekspert. Jego zdaniem, ten proces właśnie się zaczął.
Chiny są w szczególny sposób narażone na wahania kondycji sytuacji ekonomicznej na świecie, a zwłaszcza gospodarki Stanów Zjednoczonych. Trafia tam bowiem aż jedna piąta chińskiego eksportu. Eksport stanowi 40 proc. PKB Państwa Środka. Dla porównania, sektor eksportowy USA - to zaledwie 10 proc. PKB - dodaje Kurlantzick.
Korespondent "The New Republic" donosi, że kryzys już zbiera w Chinach swe żniwo - spada produkcja, a ludzie tracą pracę. Na południu kraju, w regionie Delty Perłowej Rzeki, jeszcze przed końcem roku zamkniętych zostanie łącznie 20 tys. zakładów. Miasta, które jeszcze do niedawna kwitły, teraz przypominają Allentown - jedno z amerykańskich miast przemysłowych, które szczególnie ucierpiało na skutek kryzysu gospodarczego końca lat 70. Równie tragicznie wygląda sytuacja we wschodniej części Chin. W Wenzhou, jednym z miast-potęg eksportowych, pracę już straciło 20 proc. - informuje korespondent.
Zdaniem eksperta, spadek produkcji wkrótce przeniesie się na inne sektory gospodarki, w tym finansowy. Ekonomiści szacują wartość tak zwanych złych kredytów w Chinach na bilion dolarów.
Kurlantzick uważa, że w związku z tym w najbliższym czasie W Chinach dojdzie do bezprecedensowego wzrostu niepokojów społecznych. Odsunięcia komunistycznych władz mogą się domagać nie tylko dziesiątki milionów robotników, którzy za pracą wyemigrowali do dużych miast - to oni bowiem pierwsi odczują spowolnienie gospodarcze, lecz także główna siła polityczna legitymizująca władzę Komunistycznej Partii Chin, wielkomiejska klasa średnia.
Zdaniem Kurlantzicka władze szczególnie mogą się obawiać młodych Chińczyków, którzy dorastali w okresie prosperity i nie pogodzą się ze skutkami recesji. Jeżeli więc rząd w Pekinie nie powstrzyma recesji, świat może stać się świadkami największej fali protestów od wielu dekad - prorokuje Kurlantzick.
Ocen Kurlantzicka o przyszłe losy reżimu nie podziela prof. Waldemar Dziak, znawca Chin z Polskiej Akademii Nauk. Jego zdaniem państwo mające największe na świecie rezerwy budżetowe (1900 miliardów dolarów - przyp. red.) stać, by tłumić niepokoje nawet na znacznie większą skalę niż obecnie.
Dziak przypomniał, że "w Państwie Środka od wielu lat dochodzi do kilkunastu tysięcy różnego rodzaju protestów w ciągu roku i nie ma to większego wpływu na stabilność polityczną państwa. W skrajnej sytuacji rząd po prostu skieruje ogromny strumień pieniędzy i uruchomi inwestycje infrastrukturalne: lotniska, drogi, mosty, etc.".
Ekspert powiedział także, że "gospodarka Chin, to nie tylko eksport, lecz coraz większy rynek wewnętrzny. Kryzys jak na razie nie dotknął i zapewne nie dotknie takich sektorów jak rolnictwo, gdzie pracuje około 800 milionów Chińczyków".
Prof. Dziak nie podziela także opinii Kurlantzicka co do cofnięcia legitymizacji KPCh przez klasę średnią. Ekspert powiedział, że "ci ludzie nie uważają, że winę za kryzys ponosi władza autorytarna wraz z jej interwencjonizmem państwowym. To jej przecież zawdzięczają trwający już od 31 lat wzrost gospodarczy o średnio 9,5 proc. rocznie. To przecież rozwój nie mający precedensu w historii świata" - dodaje Dziak.
pap, keb