Co z tymi emeryturami?

Co z tymi emeryturami?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rząd ustami minister Jolanty Fedak zaproponował Polakom rewolucyjnie zmiany w systemie emerytalnym. Zamiast narzucać całemu społeczeństwu minimalny wiek, w którym każdy z nas może udać się na długooczekiwaną emeryturę rząd chce, aby każdy z nas sam decydował, w którym momencie życia powie pas – i zrezygnuje z pracy zawodowej. W tej nowej umowie społecznej jest jednak punkt dopisany małymi literkami, którego w przypływie entuzjazmu można nie dostrzec. A punkt ten głosi, że owszem będziemy mogli przejść na emeryturę wtedy kiedy zechcemy pod warunkiem, że nastąpi to wtedy, kiedy będzie życzył tego sobie rząd.
Jak to możliwe, że minister Fedak jest w stanie mieć ciasteczko (czyli kontrolować nasz wiek emerytalny) i zjeść ciasteczko (czyli oddać emerytury w nasze ręce)? To bardzo proste. Zaproponowany przez minister pracy projekt reformy systemu emerytalnego zakłada bowiem, że owszem – będziemy mogli pójść na emeryturę w dowolnym momencie, pod warunkiem, że będzie ona „godna". A co to znaczy godna emerytura? No właśnie – tu kryje się chytra pułapka. Otóż zgodnie z propozycją pani minister poziom godnej emerytury miałby wyznaczać Sejm, albo rząd (przy systemie politycznym jaki obecnie obowiązuje w Polsce nie ma większej różnicy, który z tych organów uzyskałby takie prerogatywy). A to znaczy, że pod płaszczykiem oddawania naszej przyszłości w nasze ręce rząd mógłby po cichu przeforsować… podniesienie wieku, w którym możemy przechodzić na emeryturę.

O tym, że przy obecnym systemie emerytalnym utrzymanie emerytur dla sześciesięciopięciolatków i sześćdziesięciolatek jest niemożliwe było wiadomo od bardzo dawna. W zasadzie chodziło tylko o to, który z kolejnych rządów dojdzie do ściany i będzie zmuszony podnieść wiek emerytalny mając w perspektywie obniżenie emerytur wszystkim ubezpieczonym do poziomu średniej płacy w Ugandzie, albo innym Burkina Faso – czyli generalnie do niskiego poziomu. Problem polega bowiem na tym, że już gdzieś tak za Gierka przestaliśmy odkładać na własne emerytury, a zaczęliśmy finansować emerytury obecnych emerytów. Taki system może się sprawdzić pod warunkiem, ze w przyszłości nasze emerytury sfinansują kolejne rzesze pracujących. A to jest coraz trudniejsze zważywszy na starzenie się społeczeństwa – w związku z czym już wkrótce na jednego pracującego Polaka będzie przypadało dwóch Polaków niepracujących.

Tyle ekonomia, ale pozostaje jeszcze opinia publiczna. A ta reaguje alergicznie na jakiekolwiek próby ograniczenia jej praw. Każdy rząd, który zdecyduje się powiedzieć rodakom: przepraszamy, ale od teraz będziecie musieli pracować pięć lat więcej, musi się liczyć z tym, że popularności taką deklaracją nie zyska. Pojawia się więc dylemat – czy przedłożyć dobro państwa nad interesy partii, czy odwrotnie. PO bardzo inteligentnie postanowiło rozciąć ten węzeł gordyjski.

Cała sztuczka polega na tym jednym malutkim zastrzeżeniu – że emeryturę możemy otrzymać w dowolnym momencie pod warunkiem, że będzie ona godna. I to rozwiązuje wszystko. W przypadku wprowadzenia takich przepisów wystarczy, że rząd bądź Sejm stwierdzi, iż godna emerytura to taka, która ma wysokość średniej krajowej pensji – i już mamy zagwarantowaną pracę do siedemdziesiątki, a nawet dłużej.

Oczywiście lepsze to, niż nie robienie niczego i czekanie aż cała sprawa stanie się problemem dzisiejszej opozycji. I chwała PO za to, że stara się coś zrobić w tej kwestii. Niestety partii zabrakło odwagi, by wprowadzić prawdziwie rewolucyjne zmiany, a także wyobraźni – by przewidzieć jakie konsekwencje mogą mieć zmiany przez partię proponowane. Jeżeli krajem będzie rządził Tusk, albo Kaczyński to pół biedy – każdy z nich jest w miarę rozsądnym człowiekiem i nie będzie nadużywał nowo powstałych możliwości i przedłuży wiek emerytalny tylko o tyle, o ile jest to konieczne. Ale ustrój musi być projektowany tak, aby nie był szkodliwy nawet wtedy, kiedy na czele państwa stanie ktoś, kto nie do końca się do tego nadaje. Teraz wyobraźmy sobie, że Polską przez krótki czas zaczyna rządzić jakiś populista w stylu Andrzeja Leppera, który odkryje dziurę budżetową. I mając do dyspozycji przepisy o jakich mówi Fedak będzie mógł stwierdzić, że minimalna godna emerytura powinna wynosić np. 4 tysiące złotych – w związku z czym każdy z nas powinien pracować do 150 roku życia, co skutecznie rozwiąże problem wszystkich emerytur w Polsce. Czy, mówiąc klasykiem, o take Polskę walczymy?"

Tymczasem rozwiązanie całego problemu jest o wiele prostsze. Po pierwsze – zaorać ZUS. Po drugie – zaorać KRUS. Po trzecie pozwolić każdemu obywatelowi odkładać pieniądze na emeryturę w taki sposób, jaki uzna za stosowny. Pozwólcie nam się ubezpieczać tam gdzie chcemy, albo nie ubezpieczać w ogóle, kiedy stwierdzimy, że skórka nie jest warta wyprawki. Owszem – niektórzy na starość zostaną wtedy na lodzie, ale społeczeństwo funkcjonowało w taki sposób do XX wieku i jakoś mimo najazdów Tatarów, zaborów, przegranych powstań i powszechnego pijaństwa wciąż istniejemy, wciąż jesteśmy Polakami i wciąż udaje nam się jakoś przekazywać pałeczkę kolejnym pokoleniom. Więc może wystarczy po prostu – zamiast kuglarskich sztuczek minister pracy – więcej wiary w człowieka. I więcej przeświadczenia o tym, że większość z nas nie marzy o losie bydła prowadzonego na rzeź. Prędzej czy później zda sobie sprawę, że jeśli chcemy mieć jakąś przyszłość po tym jak minie „młodość durna i chmurna" musimy wziąć sprawy we własne ręce. Dziś jeśli taka myśl zaplącze się w naszej głowie szybko odganiamy ją od siebie przypominając, „że przecież jest ZUS".

A może po prostu ZUS-u powinno nie być? Polacy biorący własny los w swoje ręce wydają się być prawdziwymi dziećmi „Solidarności".