Edukacyjny lejtmotyw: bezrobotny magister

Edukacyjny lejtmotyw: bezrobotny magister

Dodano:   /  Zmieniono: 
Media znów rozpisują się o rosnącym bezrobociu wśród absolwentów uczelni wyższych. Jak twierdzą redaktorzy pewnego poczytnego dziennika, osoby wykształcone są wręcz „niechciane na rynku pracy”. Prawda li to? Nieprawda.
W rzeczywistości osobom wykształconym łatwiej znaleźć pracę niż ogółowi zdolnych do niej Polaków. Dowód? Proszę bardzo.

W styczniu tego roku w urzędach pracy zarejestrowanych było ok. 39 tys. magistrów, którzy nie ukończyli 27. roku życia. Oznacza to, że kategoria „bezrobotny absolwent" obejmuje w pewnym przybliżeniu trzy roczniki akademickie (studia kończy się najczęściej w wieku 24 lat). Jako, że rocznie w Polsce studia kończy ok. 400 tys. osób, mówimy o grupie nawet 1,2 mln osób. W najgorszym wypadku więc bezrobocie sięga niecałych 10 proc. (gdy mowa o jednym roczniku), a w najlepszym – ok. 3 proc. (gdy mowa o trzech rocznikach). Skonfrontujmy teraz te liczby z ogólną stopą bezrobocia w Polsce. W styczniu wynosiła ona 13 proc.
 
Czarno na białym widać, że absolwenci mają lepiej i studiować się opłaca. Oczywiście, trzeba pamiętać o istnieniu szarej strefy i bezrobocia nierejestrowanego, ale ten problem dotyczy tak absolwentów, jak i pozostałych grup, więc można go pominąć. Skąd więc biorą się te alarmistyczne głosy, twierdzące, że w Polsce dyplom (i wiedza) nie ma dla pracodawców znaczenia? Że liczy się tylko doświadczenie?

Myślę, że wrażenie na dziennikarzach i publiczności robi statystyka mówiąca, że liczba bezrobotnych absolwentów od 2007 r. podwoiła się. Nawet pomijając fakt, że i tak w kontekście całej gospodarki nie jest to liczba zatrważająca, ta informacja ma niewielką wartość, jeżeli podaje się ją „gołą", bez uzupełnienia o inne dane. Może być przecież tak, że wzrost liczby zarejestrowanych bezrobotnych absolwentów wynika ze zwiększonego wzrostu liczby absolwentów ogółem. Może też wynikać z tego, że do Polski powrócili „absolwenci”, którzy w 2005 r., czy 2006 r., wyjechali do pracy za granicę i masowo rejestrują się w urzędach. Zmiennych, wpływających na liczbę bezrobotnych jest całe mnóstwo i trzeba je rozważać łącznie, by móc dojść do sensownych wniosków.

Gdyby się lepiej przyjrzeć liczbom, okazałoby się najprawdopodobniej, że problemem nie są uczelnie produkujące bezrobotnych, a konkretne kierunki produkujące bezrobotnych. Zwróćmy uwagę, które kierunki skończyli bezrobotni pojawiający się w prasowych publikacjach. Politologia, stosunki międzynarodowe, marketing, zarządzanie, filologia polska, kulturoznawstwo - są to raczej kierunki humanistyczne. Wygląda na to, że niewielu bezrobotnych znajdziemy wśród informatyków, biotechnologów, lekarzy, architektów, czy inżynierów innych specjalności. Możliwe więc, że w grupie absolwentów polonistyki bezrobocie wynosi nawet 10-20 proc., a w grupie absolwentów informatyki – 1 proc. Trzeba by to zbadać i pokazać, które kierunki są na bakier z potrzebami rynku. Kto to zrobi, walnie przyczyni się do poprawy jakości kształcenia na naszych uczelniach.

Niestety, istnieją środowiska, które nie chcą takiego testu, a więc również pożytecznych zmian w szkolnictwie wyższym. Przymiotniki „rynkowy" i „rentowny” są dla tych środowisk obelgą, a „współpraca z biznesem” zdradą ideałów. Środowiska te mają tak duży wpływ na naszą politykę, że nadzieja na prawdziwa reformę wydaje się płonna. Jest tak, gdyż środowiska te tworzą przede wszystkim ci, którzy kształtują również umysły nasze i naszych polityków. Profesorowie wydziałów humanistycznych.