100 miliardów euro długów, które umorzono ostatnio Grekom, robi wrażenie, prawda? Ale jeśli tak, to równie duże wrażenie powinno zrobić 239 miliardów złotych, których zabraknie Funduszowi Ubezpieczeń Społecznych do 2017 roku. Zwłaszcza, że akurat ten dług trudno będzie umorzyć.
Fundusz Ubezpieczeń Społecznych to taka duża skarbonka, do której co miesiąc wrzucamy kilkaset złotych, które w przyszłości państwo – za pośrednictwem ZUS-u - ma nam oddać w postaci emerytury. Kolejne wyliczenia przedstawiane przez pracowników ZUS-u wskazują jednak na to, że z tego iż Zakład „ma" to zrobić, nie wynika wcale, iż to zrobi. I nie chodzi o to, że w ZUS-ie pracują złośliwi ludzie, którzy chcą pozbawić przyszłych emerytów nie tylko wakacji pod palmami, ale i ostatniej kromki chleba. Rzecz w tym, że z pustego i Salomon nie naleje. A Fundusz Ubezpieczeń Społecznych uparcie nie chce się wypełnić.
Nie chce i nie może. Skarbonka nie jest bowiem pusta bez powodu. System ubezpieczeń emerytalnych w Polsce szyto bowiem na miarę społeczeństwa, które już od dawna nie istnieje. ZUS jest w stanie zagwarantować każdemu godną emeryturę jeśli spełnione są dwa warunki. Po pierwsze: emeryci nie mogą żyć zbyt długo, a po drugie - Polacy muszą się intensywnie rozmnażać. Dzięki spełnieniu pierwszego warunku ZUS może ograniczyć wydatki, a dzięki drugiemu – zwiększa swoje przychody. W efekcie wszystko się bilansuje, ba – możliwa jest nawet nadwyżka, dzięki której emerytom w czasie krótkiej, ale za to intensywnej emerytury nie zabraknie nawet ptasiego mleka. Niestety społeczeństwo nie chce zrozumieć głębokiej mądrości tego systemu – Polacy upierają się by żyć coraz dłużej, a do prokreacji podchodzą ostrożnie. Jedno dziecko to cud, ale dwoje dzieci to już problem. W efekcie system trzeszczy w szwach.
Próby ocalenia tego systemu przypominają wysiłki podejmowane w przeszłości w celu ratowania komunizmu przed efektownym krachem. Rzecz bowiem w tym, że wadliwe nie są parametry systemu – ale cały system, którego agonię można przedłużyć, ale uratować się go nie da. Cóż bowiem z tego, że podniesiemy składkę emerytalną a granicę wieku emerytalnego przesuniemy do – dajmy na to – 70 roku życia? Wyższa składka emerytalna sprawi co najwyżej, że dług będzie narastał coraz szybciej – ale jeśli emerytów będzie przybywać, a pracujących ubywać (a taką tendencję widać we wszystkich krajach Zachodu), to nawet jeśli pracodawcy będą przekazywali ZUS-owi całość pracowniczych wynagrodzeń i tak nie uda się zaspokoić roszczeń armii uprawnionych do świadczeń. Z kolei wydłużanie wieku aktywności zawodowej doprowadzi co najwyżej do wzrostu bezrobocia - miejsc pracy od tego bowiem nie przybędzie. A przecież bezrobotni też upomną się o pomoc, więc pieniądze zaoszczędzone na emeryturach zostaną wydane na zasiłki. Zysk jest więc wątpliwy.
Rzecznik ZUS-u uspokaja, że emerytury są niezagrożone, bo przecież gwarantuje je państwo, więc jaki by deficyt FUS-u nie był, to i tak dosypie się trochę złotówek z innego źródła (czytaj – z naszych podatków) i wszystko będzie ok. Czy aby na pewno? Dziś możemy dosypać 65 miliardów złotych rocznie (stać nas!), ale wszystko wskazuje na to, że za rok-dwa trzeba będzie dosypać 80 miliardów złotych (stać nas), a potem 100 miliardów złotych (stać nas?). W którymś momencie państwo stanie przed alternatywą: albo wypłacamy emerytury, albo finansujemy państwową służbę zdrowia. Albo wypłacamy emerytury, albo utrzymujemy armię. Albo wypłacamy emerytury, albo płacimy policjantom. Albo… Albo zmieniamy konstytucję, zwiększamy próg dopuszczalnego deficytu, pożyczamy pieniądze i czekamy. Na co? Na Grecję.
Nie chce i nie może. Skarbonka nie jest bowiem pusta bez powodu. System ubezpieczeń emerytalnych w Polsce szyto bowiem na miarę społeczeństwa, które już od dawna nie istnieje. ZUS jest w stanie zagwarantować każdemu godną emeryturę jeśli spełnione są dwa warunki. Po pierwsze: emeryci nie mogą żyć zbyt długo, a po drugie - Polacy muszą się intensywnie rozmnażać. Dzięki spełnieniu pierwszego warunku ZUS może ograniczyć wydatki, a dzięki drugiemu – zwiększa swoje przychody. W efekcie wszystko się bilansuje, ba – możliwa jest nawet nadwyżka, dzięki której emerytom w czasie krótkiej, ale za to intensywnej emerytury nie zabraknie nawet ptasiego mleka. Niestety społeczeństwo nie chce zrozumieć głębokiej mądrości tego systemu – Polacy upierają się by żyć coraz dłużej, a do prokreacji podchodzą ostrożnie. Jedno dziecko to cud, ale dwoje dzieci to już problem. W efekcie system trzeszczy w szwach.
Próby ocalenia tego systemu przypominają wysiłki podejmowane w przeszłości w celu ratowania komunizmu przed efektownym krachem. Rzecz bowiem w tym, że wadliwe nie są parametry systemu – ale cały system, którego agonię można przedłużyć, ale uratować się go nie da. Cóż bowiem z tego, że podniesiemy składkę emerytalną a granicę wieku emerytalnego przesuniemy do – dajmy na to – 70 roku życia? Wyższa składka emerytalna sprawi co najwyżej, że dług będzie narastał coraz szybciej – ale jeśli emerytów będzie przybywać, a pracujących ubywać (a taką tendencję widać we wszystkich krajach Zachodu), to nawet jeśli pracodawcy będą przekazywali ZUS-owi całość pracowniczych wynagrodzeń i tak nie uda się zaspokoić roszczeń armii uprawnionych do świadczeń. Z kolei wydłużanie wieku aktywności zawodowej doprowadzi co najwyżej do wzrostu bezrobocia - miejsc pracy od tego bowiem nie przybędzie. A przecież bezrobotni też upomną się o pomoc, więc pieniądze zaoszczędzone na emeryturach zostaną wydane na zasiłki. Zysk jest więc wątpliwy.
Rzecznik ZUS-u uspokaja, że emerytury są niezagrożone, bo przecież gwarantuje je państwo, więc jaki by deficyt FUS-u nie był, to i tak dosypie się trochę złotówek z innego źródła (czytaj – z naszych podatków) i wszystko będzie ok. Czy aby na pewno? Dziś możemy dosypać 65 miliardów złotych rocznie (stać nas!), ale wszystko wskazuje na to, że za rok-dwa trzeba będzie dosypać 80 miliardów złotych (stać nas), a potem 100 miliardów złotych (stać nas?). W którymś momencie państwo stanie przed alternatywą: albo wypłacamy emerytury, albo finansujemy państwową służbę zdrowia. Albo wypłacamy emerytury, albo utrzymujemy armię. Albo wypłacamy emerytury, albo płacimy policjantom. Albo… Albo zmieniamy konstytucję, zwiększamy próg dopuszczalnego deficytu, pożyczamy pieniądze i czekamy. Na co? Na Grecję.