"Winę Michaiła Chodorkowskiego i Płatona Lebiediewa potwierdzają materiały sprawy i zeznania świadków" - oświadczyła sędzia Irina Kolesnikowa, którą cytuje agencja Interfax.
Korespondent tej rosyjskiej agencji był jednym z zaledwie 10 dziennikarzy, którym w drugim dniu odczytywania uzasadnienia do wyroku pozwolono wejść na salę rozpraw.
"Odwlekanie ogłoszenia wyroku świadczy o tym, że próbuje się sprawić, aby opinia publiczna straciła zainteresowanie procesem" - powiedział dziennikarzom zgromadzonym przed sądu jeden z adwokatów Chodorkowskiego, Robert Amsterdam.
Zdaniem obrońców byłych szefów Jukosu, sędzia Kolesnikowa słowo w słowo powtarza akt oskarżenia. Według nich, nie ma wątpliwości, że wyroki będą skazujące. Otwarta pozostaje jedynie kwestia ich wysokości. Prokuratura domaga się dla obu oskarżonych maksymalnego wymiaru kary - 10 lat obozu pracy.
Przed sądem stawiło się około 100 przeciwników oskarżonych. Zachowywali się spokojnie, nie wznosili okrzyków. Tuż po godz. 10.00 rozwinęli transparenty, na których domagali się "sprawiedliwego" wyroku dla "grabieżców narodu".
"Stały plakaty pod murem, więc sobie wzięłam ten, który mi się spodobał. Trafiłam na niego całkiem przypadkowo" - wyjaśniała kobieta. Demonstrujące osoby przekonywały, że przyszły spontanicznie.
"Dlaczego tutaj przyszliśmy? Bo chcemy, żeby wszystko odbyło się zgodnie z prawem, żeby było sprawiedliwie. Jestem rodowitą moskwianką, przyszłam tu by uchronić mnie i innych Rosjan od takich jak Chodorkowski. Trzeba płacić podatki, żeby naród żył choć troszeczkę lepiej" - powiedziała PAP Zofia Tichonowna, starsza kobieta, która podkreśliła, że jest "pokojowo nastawioną emerytką" i która najwyraźniej straciła ochotę do dyskusji gdy dowiedziała się, że rozmawia z dziennikarzem z Polski.
"Byłem zbulwersowany tym co działo się wczoraj na ulicach mojego miasta. Antyprezydenckie hasła, zamieszanie, nieporządek" - wyjaśniał powód swojego wtorkowego pobytu przed budynkiem sądu Aleksiej Polichanow.
Środki bezpieczeństwa przed gmachem sądu były we wtorek jeszcze ostrzejsze niż dzień wcześniej. Porządku pilnowało około 500 funkcjonariuszy milicji i jej oddziałów specjalnych - OMON; milicyjne pojazdy stały niemal wszędzie.
Poustawiano specjalne, metalowe barierki, każdy musiał przejść przez bramki wykrywające metal. Wszystkim skrzętnie sprawdzano dokumenty, torby, zatrzymywano przejeżdżające ulicą auta i sprawdzano zawartość bagażnika.
Według pikietujących "nie było w tym nic dziwnego. Muszą przecież (milicjanci) pilnować porządku, zabezpieczać ruch na ulicy". Z kolei według zwolenników Chodorkowskiego ten "popis siły" jest oznaką słabości i strachu władzy.
Znany obrońca praw człowieka, reprezentujący Ogólnorosyjski Ruch na rzecz Praw Człowieka Lew Ponomariow przekonywał, że wtorkowa pikieta była specjalnie zorganizowaną akcją.
"Proszę spojrzeć, te plakaty są wykonane według jednego wzoru, podobną czcionką. (...) Wczoraj było tu wiele organizacji, okazało się, że nikt z organizatorów nie zatroszczył się o pozwolenie na zorganizowanie pikiet kilka dni pod rząd, przyznaję, że po części to również moja wina, że się o to nie zatroszczyłem" - powiedział PAP Ponomariow.
Zaznaczył też, że nie może wykluczyć tego, iż ludzie dostali pieniądze za to, że stali we wtorek pod sądem.
W pewnym momencie niedaleko budynku sądu pojawiła się grupa 20-30 osób, zwolenników Chodorkowskiego. Milicjanci nie dopuścili ich jednak pod budynek, nawoływali do rozejścia się. Po chwili zaczęli wyłapywać z grupy pojedyncze osoby i umieszczać je w ciężarówce z okratowanym oknem.
ss, ks, pap