Napiszę to od razu – nigdy nie grałem w Dead Island. Choć gry z zombiakami nawet lubię, to jakoś produkcja Techlandu trafiła w ten dziwny okres, gdy nie miałem akurat komputera odpowiedniego do gier AAA, albo przejadła mi się już ta tematyka, a nie znudziło jeszcze bieganie po Summoner's Rift.
Jakakolwiek nie byłaby to przyczyna, zwyczajnie ominęła mnie zabawa z zabijaniem zombie na tropikalnych wyspach, a kilka lat później miałem wiele innych tytułów do nadrobienia. Być może nawet stwierdziłem gdzieś po drodze, że najwyżej zagram w dwójkę – ta jednak nie nadchodziła.
Gra rodzona w bólach... nie okazała się katastrofą
Premiera kontynuacji, po sprzedaży praw do tytułu przez wrocławski Techland, wyjątkowo się przeciągała. Prace nad grą prowadziły po kolei Yager Development, Sumo Digital i w końcu w 2019 roku Dambuster Studios. Zamiast skorzystać na fali popularności jedynki, wydawca Deep Silver ryzykował, że odstraszy graczy. W tej branży podobne historie zwykle kończą się przecież klapą.
O dziwo, cierpliwe dopieszczanie gry opłaciło się. Wymęczona produkcja o masakrowaniu zombie okazała się zaskakująco przyjemna, i to już od pierwszych minut. Na ekranie startowym witani jesteśmy świetnym utworem, który zapowiada naprawdę dobrą ścieżkę muzyczną.
Następnie dostajemy proste, ale nawet zgrabne zawiązanie fabuły. Mógłbym je zdradzić – bo przecież wielkiej filozofii do przedzierania się przez hordy żywych trupów nigdy nie było nam trzeba – ale z przyzwyczajenia nie będę tego robił. W każdym razie znowu musimy przetrwać zombie apokalipsę i znowu będziemy ratować kogoś po drodze.