Fryzjerzy pracują nielegalnie. To powszechne, bo nie mają innego wyjścia

Fryzjerzy pracują nielegalnie. To powszechne, bo nie mają innego wyjścia

Zakład fryzjerski
Zakład fryzjerski Źródło: Moreconcept
– Tak, jestem świadomy zagrożenia. Tak, wiem, że to nielegalne. Nie, nie przestanę, bo w przeciwnym razie stracę salon, będę musiał wyrzucić pracowników i na marne pójdzie wszystko, co zarobiłem – mówi Jerzy, fryzjer damski, właściciel małego salonu w Łodzi. Podobnie jak on myśli wielu z jego branży.

Fryzjerzy się boją, bo kary są drakońskie. Ale pracują. Zakłady przy reprezentacyjnych ulicach w dużych miastach są pozamykane. Te nie rzucające się w oczy nie. Plus fryzjerzy oraz kosmetyczki, manicurzystki, odwiedzają stałych klientów w domach. Stałych klientów – to słowo klucz. Obcych lub tych bez polecenia, nie przyjmuje się. Ze strachu przed kontrolą.

„Dzwoń w razie potrzeby”

– Zadzwoniła do mnie fryzjerka i powiedziała: „Jakbyś mnie potrzebowała, to dzwon. Od miesiąca nigdzie nie wychodzę, podobnie jak ty i moje klientki, ryzyko jest minimalne. Muszę z czegoś żyć. Zaczęłam nawet handlować maseczkami i przyłbicami, kupuję taniej, sprzedaję drożej, ale zarobek mam znikomy. Musiałam zacząć jeździć mnie” – opowiada Joanna, jak na początku maja zdecydowała się na wizytę swojej fryzjerki w domu.

Kiedy przyjechała, była przygotowana. Maseczka, środki odkażające. Miała wszystko, spryskała nożyczki i cały sprzęt, odczekała. Podczas cięcia (skorzystała cała rodzina) opowiadała dalej. – Mówiła, że u męża też kiepsko, ubezpiecza samochody w komisie, ale teraz nikt prawie ich nie kupuje. Mają dwójkę dzieci i kupę kredytów. Ale jednak 5 tys. co miesiąc przynosiła. Teraz nie mam nic, bo szef, nie wypłaca wynagrodzenia. Po dwóch dniach postoju przyjechał, żeby podpisać papiery in bianco o zwolnieniu – opowiada Joanna.

Koleżanki fryzjerki z salonu na początku się bały. Kontroli, szefa, no i zakażenia. Jedna z nich, matka samotnie wychowująca dwójkę dzieci, zatrudniła się w markecie do wykładania towaru. Ale teraz coraz śmielej jeździ do ludzi. Ma maseczkę, preparaty, jeździ i już. Nie mówi nic szefowi, bo jak pierwszy raz chciała być uczciwa względem niego, to powiedział jej, że za farbowanie ma wziąć od stałej klientki 100 zł więcej niż zwykle.

Bezpieczeństwo pod kontrolą

Ania z Warszawy była u fryzjera w ostatnią środę po południu. Całość zajęła 4 godziny – strzyżenie, pielęgnacja i farbowanie. Umówiła się ze Sławkiem, swoim fryzjerem, na telefon. – Chodzę do niego od ośmiu lat, jesteśmy jak starzy znajomi. Sławek był w przyłbicy, zdezynfekował wszystko przed, a ja miałam maseczkę – mówi Ania. Sławek: – Rolety pracują „w trybie nocnym”, czyli w ogóle ich nie uchylam. W sumie dziennie przychodzi do mnie kilka stałych klientek lub osób, które one poleciły. Dzwonią, mówią mi od kogo są, no i umawiamy się – mówi. Gdyby przestał pracować, zbankrutowałby po miesiącu. Nie ma odłożonych pieniędzy, kredyty musi spłacać regularnie. Właściciel lokalu nie obniżył czynszu, a tarcza antykryzysowa to według niego śmiech na sali. – Jedyne co dobre, że nie mam dzieci i rodziny, nikogo na utrzymaniu. Zaciskam pasa, ale zakład by upadł, gdyby nie nielegalna praca – mówi Sławek.

W ubiegłym tygodniu Magda, 34-latka z Kalisza, spojrzała na swoje paznokcie i zadzwoniła do salonu, do którego zwykle chodzi. W „zamkniętym” salonie właścicielka odebrała telefon. – Czy mogłabym się umówić na paznokcie? – spytała. – Bardzo mi przykro, ale mamy zamknięte, nie możemy pracować – odpowiedziała właścicielka. – Ale ja jestem Magda, chodzę do Maszy, nie ma Maszy? – kontynuowała. – Achaaa, pani Magdusia, no tak, to jutro poproszę, na 14.30, tylko przed gabinetem proszę nie pukać, ale zadzwonić – odpowiedziała właścicielka.

Za czarnymi firankami

– Kiedy przyjechałam na miejsce, okazało się, że zapomniałam telefonu. Stałam z wlepionym nosem w szybę, wreszcie ktoś do mnie wyszedł, właścicielka. Okazało się, że dziewczyny oddzieliły się parawanem, by nie było nic widać. Światła nie palą, bo mają takie małe lampki. Była Masza i inne dziewczyny z Ukrainy. Siedziałam dość długo, w tym czasie weszło może z 15 facetów do fryzjera, bo to zakład fryzjersko-kosmetyczny, ale pojedynczo. Byli umówieni na godzinę konkretną – mówi mi Magda.

Karol jest pracownikiem innego łódzkiego zakładu, pochodzi ze Rzgowa. Nie słyszał o tym, by ktokolwiek z jego kolegów i koleżanek – fryzjerek, masażystów, manicurzystek - siedział i „nic nie robił”. – Pracujemy. Nielegalnie, ale pracujemy, nie ma absolutnie innego wyjścia, musimy to robić, żeby przeżyć. Nie mam żadnych wyrzutów sumienia, choć wiem, że ryzykuję. Ale naprawdę nie miałbym za co żyć, gdybym nie ryzykował. Klienci też raczej nie są oburzeni, okazują wsparcie. Obie strony starają się zachować maksimum ostrożności, jak w każdym sklepie. I jakoś to się kręci – mówi Karol.

Demokracja mniemana

– Oglądam codziennie telewizję, wieczorami „Fakty” i porankami śniadaniówki. Jako fryzjer jestem w stanie poznać, czy ktoś jest dobrze ostrzyżony, czy nie. Prezydent, premier, wszyscy politycy, oni wyglądają jak spod igły. A już zwłaszcza kandydaci na prezydenta. I oni się niby sami strzygą?! Oni mogą chodzić do fryzjera, a inni nie? To paranoja – oburza się Jerzy, właściciel salonu z Łodzi.

Skala zjawiska „nielegalnego” fryzjerstwa jest nieznana. Nie wiadomo, ile zakładów – fryzjerskich, kosmetycznych i manicure – otwiera swoje podwoje dla stałych klientów. Powiedzieć „większość” to nadużycie. „Niektóre” – też. Być może po zakończeniu obostrzeń (fryzjerzy zostaną „odmrożeni” na ostatnim etapie) będzie można wykonać stosowne badania. Na razie jednak wszystkie biznesy kwitną, a branża beauty – zatrudniająca w Polsce 300 tys. osób – próbuje się ratować jak umie.

Imiona bohaterów zostały na ich prośbę zmienione.



Czytaj też:
Otworzyła salon fryzjerski mimo zakazu. „Nie jestem samolubna, gdy chcę wykarmić dzieci”
Czytaj też:
Kiedy będzie można znów pójść do fryzjera? „To nie jest priorytetowe”