Czy polskie prawo chroni programy komputerowe – czym się różni patent od ochrony prawno-autorskiej?
Aby zaistniała opcja ochrony w myśl ustawy, konieczne jest, aby program był „przejawem działalności twórczej o indywidualnym charakterze” w jakiś sposób ustalonym. Upraszczając, chodzi o to, aby czymś się wyróżniał od powszechnie dostępnych programów i aby w jakiś sposób został napisany (ustawa nie chroni samych pomysłów czy koncepcji). Co do patentu jednak kwestia ma się zdecydowaniem inaczej. Ochronę patentową reguluje inna ustawa – tj. Prawo własności przemysłowej (PWP). I pewien problem polega na tym, że brak jest definicji tego, co należy uznać za wynalazek, a co nie. PWP wskazuje jednak cechy, jakie dane „coś” musi spełnić, żeby można je było uznać za wynalazek – są to dwie rzeczy: 1) „coś” musi być nowością i posiadać pewien poziom wynalazczy, 2) „coś” musi dać się stosować w praktyce w szerokorozumianym przemyśle.
Nowość, o którym mowa w pkt 1 z kolei oznacza, że „coś” nie może być w jakimś stopniu już wykorzystywane w technice – choćby w inny sposób niż miałoby być wykorzystywane teraz. Jeżeli ktoś wymyślił silnik o zapłonie samoczynnym do napędzania samochodów, to nie może być uznany za wynalazek ten sam (lub bardzo podobny) rodzaj silnika zastosowany do napędzania łodzi morskich.
Dla uproszczenia, w art. 28 PWP zostało też wprost wskazane, co nie może być w ogóle uznane za wynalazek – są to: odkrycia, teorie naukowe i metody matematyczne; schematy, zasady i metody przeprowadzania procesów myślowych, rozgrywania gier lub prowadzenia działalności gospodarczej, przedstawienia informacji – i (nie)stety – programy komputerowe. Wskazany przepis sprawia zatem, że żaden program komputerowy sam z siebie nie może zostać w Polsce opatentowany. I stąd padło słowo „niestety” – patent bowiem daje silniejszą ochronę, niż posiadają utwory i dlatego dla twórców programów pożądane jest uzyskanie właśnie tej pierwszej.
Zakaz patentowania programów komputerowych – i jego granice
Biorąc jednak pod uwagę, że programy komputerowe są wszechobecne w naszym życiu, przestrzeni publicznej czy w urządzeniach, z których korzystamy na co dzień oraz to, jak szybko postępuje ich rozwój – siłą rzeczy logicznym stało się, że jednak należało by je móc jakoś ochronić. Nic dziwnego zatem, że świat IT na wespół z prawnikami zaczął poszukiwać wyłomu w istniejących przepisach tak, aby zapewnić programom ten najsilniejszy typ ochrony własności intelektualnej, jakim jest patent. Dlaczego najsilniejszy? Bo uniemożliwia korzystanie z tego, co jest opatentowane wszystkim podmiotom poza wynalazcą (chyba że posiadają licencję albo uprawnienie). W przypadku patentu nie trzeba udowadniać, kto jest wynalazcą i martwić się o to, w jakim zakresie nasze „coś” jest chronione. Co więcej – w przypadku „coś” opatentowanego, nikt nie może korzystać z niego w granicach tzw. dozwolonego użytku, jak w przypadku zwykłych utworów.
Kolejny defekt ochrony prawno-autorskiej zamiast patentowej jest to, że ustawa chroni tylko niektóre elementy programów komputerowych – głównie kod źródłowy. Ale nie chroni już jego zasad działania, wszystkich interfejsów i algorytmów. Teoretycznie zatem ktoś może nasz pomysł opisać w innym języku programowania i pomimo że de facto skopiuje nasz program, to nie poniesie z tego tytułu konsekwencji. Patent natomiast jest o tyle lepszy, że chroni wszystko, co jest nim objęte – czyli całokształt wynalazku i wszystkie jego elementy, a nie tylko wybrane części. Jeśli ktoś więc skopiuje opatentowany wynalazek za pomocą zmienionych narzędzi – zawsze naruszy prawa autora, który posiada patent.
„Patentowalne” wynalazki wspierane przez oprogramowanie
Ze względu na powyżej opisane zalety patentów, rynek wypracował swoiste rozwiązanie w postaci praktyki opatentowywania tzw. rozwiązań wykorzystujących technologie komputerowe, nazywanych także „patentowalnymi wynalazkami wspieranymi przez oprogramowanie” czy „wynalazkami wspomaganymi komputerowo”. Niezależnie od nazwy, chodzi o objęcie ochroną patentową czegoś, czego jednym z elementów jest program komputerowy – przy czym, program nie może być sensem wynalazku, ale jego składową.
Klasycznym przykładem tego typu praktyki jest system hamulcowy. Nie da się opatentować samego programu komputerowego sterującego systemem hamulców, ale da się uzyskać patent na cały system hamulcowy, który jest sterowany programem. Trzeba jednak pamiętać, że również „rozwiązania wykorzystujące technologie komputerowe”, nadal muszą one zachować techniczny charakter – tj. być związane z jakąś dziedziną techniki, aby mogły zostać opatentowane. Zarówno polski, jak i europejski urząd patentowy, są w tej kwestii zgodne – chodzi o to, aby wynalazek oddziaływał na materię. Sama aplikacja mobilna czy program to zatem za mało. Aby dało się opatentować rozwiązanie, w którym jest zawarty program, program ten musi sterować czymś namacalnym.
Kto ma prawo do patentu?
Wynalazek wspomagany komputerowo, może opatentować ten, kto go stworzył. A jeśli stworzyło go kilka osób – to wszyscy twórcy zgodnie. Niczyjej zgody nie może braknąć, inaczej właściwy urząd uzna, że zgłoszenia dokonuje podmiot nieuprawniony. Wynalazek może zgłosić człowiek, ale może też osoba prawna – np. spółka czy fundacja. I tak przeważnie zdarzy się, gdy do powstania wynalazku rękę przyłoży pracownik spółki albo osoba wykonująca zlecenie – przepis art. 11 ust. 3 PWP wprost mówi, że prawo do patentu ma wtedy pracodawca/zamawiający. Co istotne – dzieje się tak automatycznie przez sam fakt zatrudnienia albo wykonywania danego tematu na rzecz jakieś firmy lub osoby.
Pracownik-wynalazca zatem nie będzie mógł „swojego” wynalazku opatentować, chociaż zawsze już pozostanie jego twórcą (którym może być tylko człowiek, a nie np. spółka). Tak samo w przypadku osób „na zleceniu” lub umowie o dzieło. W B2B z kolei kwestię tę można samodzielnie uregulować.
Wynalazek stworzony po godzinach
Jest jednak wyjątek. Aby prawo do patentu przysługiwało pracodawcy/zamawiającemu, stworzenie wynalazku musi nastąpić w ramach wykonywania obowiązków wynikających z umowy. Jeśli ktoś zatem jest zatrudniony na stanowisku o nazwie „twórca perpetuum mobile”, a następnie stworzy właśnie ten wynalazek, to prawo do patentu przysługuje pracodawcy. Jeżeli jednak pracownik administracji będzie po godzinach przesiadywał w laboratorium albo zamiast zająć się swoimi obowiązkami, będzie drążył podręczniki do fizyki – i wskutek tego stworzy perpetuum mobile – to prawo do jego opatentowania nadal zachowa pracownik. Dlaczego? Bo stworzył wynalazek, ale nie dlatego, że to było jego obowiązkiem pracowniczym, ale dlatego że robił to na własną rękę. Sąd Najwyższy mówi nawet więcej (II PK 260/09) – aby pracodawca miał prawo do patentu, to wynalazek musi powstać na jego koszt, w ramach jego struktury organizacyjnej i z wykorzystaniem jego narzędzi/zasobów.
Umowa B2B – na kogo przechodzi prawo do patentu?
Co jednak w przypadku B2B, które jest chyba najbardziej powszechną formą wykonywania usług na rynku IT? Wówczas prawo do patentu nie przechodzi automatycznie na firmę bądź innego usługodawcę – i dlatego ta kwestia powinna być dobrze uregulowana w umowie. Jeżeli nie jest, to w nauce prawa przyjmuje się, że dochodzi co najwyżej do udzielenia tzw. licencji dorozumianej na korzystanie z wynalazku. Jest to jednak tylko jedna droga interpretacyjna, wobec czego brak uregulowań w umowie z pewnością może być sporym polem do potencjalnych sporów.
„Pomoc przedsiębiorcy”
Polskie prawo przewiduje jednak także pewien kolejny niuans – jest to tzw. „pomoc przedsiębiorcy”. Uregulowany został w art. 11 PWP i chodzi w nim o to, że jeśli dany przedsiębiorca pomógł (narzędziami, finansami, wiedzą) stworzyć wynalazek, to może korzystać z niego w swoim biznesie. I nie ma przy tym znaczenia, co stanowi umowa w zakresie prawa do patentu – gdyż „pomoc przedsiębiorcy” to zupełnie inne kwestia żyjąca swoim życiem. Jak jednak w każdym niemal prawnym przypadku – tutaj też istnieją warunki i zastrzeżenia. Pierwszy warunek jest taki, że pomoc przedsiębiorcy musi być istotna i „bezpośrednio przyczyniać się do powstania wynalazku”.
Samo zasponsorowanie zestawu śrubek w procesie tworzenia innowacyjnego silnika zatem nie będzie wystarczające. Drugi warunek stawiany przez prawo jest taki, aby wynalazek nie powstał jako skutek wykonywania przez twórcę jego obowiązków wynikających z umowy o pracę albo innej. „Pomoc przedsiębiorcy” zatem nie ma miejsca w przypadkach, gdy ktoś tworzy wynalazek dlatego, że do tego zobowiązał się w ramach umowy o pracę, zlecenia, o dzieło czy B2B. Co z resztą nie dziwi – bo przepisy o „pomocy przedsiębiorcy” mają raczej na celu ochronę interesu podmiotu, który nieformalnie i w dużym stopniu wspomaga twórcę i względem którego byłoby niesprawiedliwe, aby potem został „na lodzie”.
Jakiego rodzaju „pomoc” uprawni przedsiębiorcę do korzystania z wynalazku – tego przepisy już nie mówią. Natomiast osoby, które zawodowo i naukowo mają z nimi styczność (czyli tzw. doktryna) twierdzą, że może to być w zasadzie każda pomoc – od finansowej i technicznej po merytoryczną, byleby nie była czymś powszechnym i łatwo dostępnym. Zatem grant w wysokości 1 mln zł jest pomocą, użyczenie super-specjalistycznego robota także, ale już sprezentowanie twórcy zwykłego laptopa – niekoniecznie. Co więcej – pomoc nie musi być udzielona bezpośrednio. Przedsiębiorca może np. opłacić usługi kogoś innego albo wynająć odpowiednią przestrzeń do prowadzenia prac. Przy czym, nie są to jakieś uniwersalne wytyczne, bo każdy przypadek jest inny i każdy musi być oceniany indywidualnie.
Wynagrodzenie
Czy twórca traci prawo do wynagrodzenia, jeśli stworzył wynalazek jako pracownik albo osoba korzystająca z „pomocy przedsiębiorcy”? Otóż nie. Nawet jeśli inna osoba fizyczna lub prawna (człowiek, spółka, fundacja) uzyska prawo do patentu albo prawo do korzystania z wynalazku w swoim biznesie, to i tak nie uzyskuje tego prawa za darmo. Co do zasady twórca będzie zatem mógł żądać zapłaty. Bardzo ważne jest jednak, że tę zasadę można w umowie wyłączyć. Dlatego też należy dokładnie ją komponować lub czytać – od jednego zdania może bowiem zależeć to, czy twórca otrzyma chociaż złotówkę za swój przełomowy wynalazek.
Ile zarobi wynalazca?
Wynagrodzenie co do zasady się należy. Ale oczywiście morzem do potencjalnego sporu jest ustalenie jego wysokości. Przepisy mówią w tym zakresie jedynie tyle, że wynagrodzenie należy ustalić „w słusznej proporcji do korzyści przedsiębiorcy z wynalazku” i z „uwzględnieniem okoliczności, w jakich wynalazek został dokonany, w tym zakresu udzielonej twórcy pomocy oraz zakresu obowiązków pracowniczych twórcy w związku z jego dokonaniem” (art. 22 PWP). Co ciekawe, raz ustalone wynagrodzenie i tak może się zmienić – ustawa bowiem wprost mówi o tym, że wynagrodzenie powinno być podwyższone, jeżeli okaże się, że przedsiębiorca osiągnie z wynalazku dużo większe korzyści, niż przyjęte za podstawę do określenia wynagrodzenia (art. 23 PWP).
Kiedy zarobi wynalazca?
Jeśli wynalazca nie zadba o uregulowanie terminu zapłaty w umowie, to może nawet latami nie zobaczyć grosza ze swojego (należnego mu ustawowo) wynagrodzenia. Jeżeli bowiem umowa milczy na ten temat, to jak wskazał Sąd Najwyższy w wyroku o sygn. II PK 168/15, „roszczenie o wynagrodzenie przysługujące twórcy powstaje z chwilą spełnienia ostatniej z przesłanek, czyli uzyskania pierwszych korzyści. Zakończenie tego stosunku następuje, gdy odpadnie któryś z powyższych warunków”. Pierwsze korzyści, o których mowa w cytacie mogą pojawić się w miesiąc, jak i 10 lat po stworzeniu wynalazku. A dochodzenie zapłaty na drodze sądowej niekiedy i trwać drugie tyle. A jeśli ma to jeszcze miejsce w sytuacji, gdy umowa nie określiła wysokości wynagrodzenia i trzeba będzie ją ustalić – cała droga zmierzająca do uzyskania przez twórcę zapłaty niejednokrotnie może trwać latami.
Wobec powyższego, bez względu na to, po której stronie umowy stoimy, absolutnie najważniejszym i pierwszym krokiem powinno być porządne i dokładne jej skonstruowanie. Wśród prawników istnieje powiedzenie, że „umowy pisze się na wypadek wojny” (czyli sporu), bo w praktyce strony dopiero wtedy zaczynają wnikliwie czytać ich postanowienia i korzystać z nich w konflikcie. I dlatego przeważnie nie przywiązują do nich uwagi póki wszystko jeszcze idzie dobrze. Stanowi to jednak czasem tragiczny błąd – bo tam, gdzie nagle pojawiają się większe pieniądze, w większości przypadków prędzej lub później pojawia się też owy spór.