Fala powodziowa zmiotła niemal wszystko, co w swoim gabinecie w centrum Nysy mieli Szymon i Renata. Warty około półtora miliona złotych sprzęt rehabilitacyjny i towar, który leżał za ścianą w sklepie medycznym. W lokalu stoi jeszcze kilka szafek, które i tak trzeba wyrzucić. Poza tym pustka. Na ścianach zostały oprawione w ramki certyfikaty.
– Co teraz mam zrobić? Od zera zaczynać? – pyta Szymon. – To jest tragedia. Mamy już swoje lata, mamy szóstkę dzieci. Muszę pracować, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby się położyć i rozpaczać.
– Straciliśmy dwadzieścia pięć lat pracy. Nie wiem, czy się wynosić, czy wyjechać na Zachód? Najgorsza jest niepewność. Tak naprawdę na razie niczego dla nas nie ma, nie dostaliśmy żadnej pomocy. Premier różne rzeczy mówi, ale ja się pytam: co mam zrobić, jak mi zostało ostatnie tysiąc złotych? – pyta Szymon.
Dziesięć tysięcy? „To dla osób, którym zalało piwnicę”
W każdym lokalu pada inna kwota. Sto tysięcy, dwieście tysięcy, milion złotych strat. Przedsiębiorcy nie wiedzą, czy zalany towar wyrzucać, czy zostawiać. Boją się, że jeśli wszystko wyrzucą, to ubezpieczyciele zaniżą ich straty. Dlatego skrupulatnie spisują i fotografują to, co zniszczyła woda.