Niestety, chwilę później, gdy zajrzałem na stronę internetową Wprost.pl, by poznać szczegóły tego brawurowego planu, moja radość wyparowała. Okazało się, że te 10% to mają zwolnić, a całą resztę zostawić. Najśmieszniejsze jest jednak to, że tych, którzy tę decymację legionów biurokracji przetrwają, rząd chce nauczyć… zarządzania jakością. W tym momencie nawet mało rozgarnięty człowiek nieśmiało zapyta: „Przepraszam, Panie Premierze, jaką jakością?"
No widocznie jakąś, skoro szkolenia przeprowadzi firma DGA, złożona z ekspertów od jakości i postępowania z klientami. W dodatku zrobi to za niebagatelną sumę ponad miliona złotych. Intencje rządu są szczytne, ale efektywni i szanujący petentów urzędnicy w państwie „opiekuńczym" to ideał niedościgniony. Niestety, wielu wciąż żywi nadzieję, że administrację państwową ożywi i naprawi system menedżerski, czyli rozliczenia z wyników pracy i premie za osiągnięcia. W ich gronie znajduje się także Donald Tusk. Trzeba jednak przypomnieć, że taki ideał ma pochodzenie bynajmniej nie liberalne, a… socjalistyczne. W pierwszej połowie XX wieku wręcz wrzała dyskusja na temat systemu socjalistycznego opartego na… konkurencji. Taki ustrój gospodarczy rozważał w swoich pracach np. Oskar Lange, z którym polemizował w książce „Indywidualizm i porządek ekonomiczny" sam Friedrich von Hayek. Hayek udowadniał tam, że propozycja konkurencyjnego socjalizmu, którego częścią byłoby także menedżerskie podejście do kadry administracyjnej, jest pozbawiona sensownego uzasadnienia. Dlaczego? Najprościej (i, niestety, niezwykle upraszczająco) rzecz biorąc: przecież o tym, czy dany pracownik, czy menedżer pracuje dobrze czy nie, także decydowałaby jakaś komisja. Nie rynek. Więc wyrobienie wolnorynkowego podejścia w osobach pracujących w niewolnorynkowych instytucjach jest niemożliwe.
Może to zbytnia uszczypliwość, ale czy Pan Premier, który - jak sam się chwalił - Hayeka czytał, przeczytał go z odpowiednim zrozumieniem?