Europułapka

Dodano:   /  Zmieniono: 
O zaletach wspólnej, paneuropejskiej waluty napisano bardzo wiele. Eliminacja ryzyka kursowego, konkurencyjność względem najsilniejszych walut świata, wzmocnienie wykraczającego poza narodowe granice europejskiego rynku, obrona przed atakami spekulacyjnymi na słabsze, narodowe waluty. Casus Grecji pokazuje jednak drugą stronę euromedalu.
Narodowe waluty były czymś w rodzaju „znaku firmowego" reprezentowanych przez siebie gospodarek. Ich siła bądź słabość wiązała się ze stanem finansów danego kraju. Jeżeli PKB rosło, produkcja zwiększała się, a wpływy do budżetu pozwalały na regularne uiszczanie wszystkich rachunków – waluta mogła rosnąć w siłę, a ludziom dalej żyło się dostatniej. Kiedy jednak karta się odwracała rząd mógł „po cichu” obniżyć poziom życia swoich obywateli godząc się na umiarkowaną inflację, dzięki czemu nie trzeba było negocjować ze związkami zawodowymi obniżek zarobków (co przypomina pracę wykonywaną przez Syzyfa – najpierw rząd wymienia tysiąc argumentów za takim rozwiązaniem, a potem związkowcy mówią „nie” – i głaz znowu ląduje u podnóża góry).

Problem z euro polega na tym, że w odróżnieniu od walut narodowych jest to waluta pozbawiona własnej gospodarki. Nie można bowiem mówić o jednej, paneuropejskiej gospodarce, skoro każde państwo UE ma własny budżet, emituje własne obligacje i prowadzi własną politykę fiskalną. W rezultacie euro nie jest „znakiem firmowym", ale pewną wypadkową siły gospodarek krajów należących do strefy euro. To m.in. po to wprowadzono rygorystyczne kryteria z Maastricht, które trzeba spełnić aby przystąpić do unii monetarnej. Ustalenie górnej granicy deficytu, czy inflacji miało uchronić walutę przed tym co właśnie stało się w Grecji. Czyli przed tym, aby, parafrazując Metternicha, „gdy jeden kraj kichnie, kataru nie miała cała Europa”.

Niestety kryteria z Maastricht potraktowano dość liberalnie i w rezultacie gdy dany kraj przekroczył progi euro klubu wracał do starej, sprawdzonej polityki finansowej w której rosnący deficyt jest narzędziem uspokajania roszczeń socjalnych tudzież finansowych ambicji kolejnych rządów. Dziś wszyscy pouczają Grecję, ale kryteria z Maastricht łamali wszyscy – na czele z Niemcami, którzy dziś biadolą, że muszą spłacać nie swoje rachunki.

Tak naprawdę Niemcy i inni uczestnicy strefy euro nie mają dziś jednak wyjścia. Jeżeli nie pomogą Grecji, zaufanie do euro na rynkach finansowych spadnie i aby ratować notowania waluty trzeba będzie sporo zapłacić interweniując na rynkach walutowych. Jeżeli zaś wykluczą Grecję ze strefy euro – jej pozostali uczestnicy otrzymają sygnał, że zasada jeden za wszystkich wszyscy za jednego w tym towarzystwie nie obowiązuje co z pewnością spowoduje wzrost niechęci do wspólnej waluty i gwałtowny wzrost liczby zwolenników powrotu do walut narodowych.

Jaka nauka płynie stąd dla Polski aspirującej do euro? Po pierwsze to przestroga dla kolejnych rządów – jeżeli przystąpimy do strefy euro nie będzie już można spychać pogłębiającej się dziury budżetowej na kolejne ekipy, a dbanie o stan finansów publicznych będzie musiał uzyskać priorytet nad zapewnianiem sobie reelekcji przez rozdawanie pieniędzy wszystkim, którzy się tego domagają. Po drugie – skoro UE wymaga od nas spełniania kryterium z Maastricht, my na forum UE musimy tego wymagać od Europy. Bo jeśli nic się nie zmieni to dzisiejszy problem Grecji, jutro stanie się problemem Portugalii, a pojutrze „katar" mogą mieć Niemcy. Gdyby tak miała wyglądać przyszłość europejskiej waluty – to nie ma się do czego spieszyć.