Robert Telus: „Trzeba być otwartym na ludzi”

Robert Telus: „Trzeba być otwartym na ludzi”

Robert Telus, minister rolnictwa i rozwoju wsi (po lewej) w rozmowie z „Wprost”
Robert Telus, minister rolnictwa i rozwoju wsi (po lewej) w rozmowie z „Wprost” Źródło: Wprost / Piotr Woźniakiewicz
– Tutaj trzeba być naprawdę otwartym na ludzi. Umieć odpowiednio z nimi rozmawiać. Zarządzanie z gmachu ministerstwa w centrum Warszawy nigdy w branży rolnej się nie sprawdzi – mówi w rozmowie z „Wprost” Robert Telus, minister rolnictwa i rozwoju wsi.

Nie czuje pan, że bierze udział w grze „gorące krzesła”? Jest pan piątym ministrem rolnictwa tylko za rządów Prawa i Sprawiedliwości. W żadnym innym resorcie nie było tylu roszad. A przedstawiciele innych partii też nie mieli tu lekkiego życia.

To prawda. Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi nie jest miejscem, gdzie – mówiąc pańską retoryką – zagrzewa się miejsca na lata. Raczej żaden z moich poprzedników nie zakładał tutaj dotrwania do emerytury. Tym bardziej, że jest praca tutaj jest tak intensywna, a wyzwania tak palące, że także wiek przedemerytalny raczej z automatu wyklucza takiego kandydata. Najdłużej zasiadał na tym stanowisku chyba Marek Sawicki, ale byli też tacy, którzy nie wytrzymali nawet pół roku.

Wie pan, że polska wieś dobrze mówiła o Ardanowskim. To był taki „swój chłop”, który potrafił do nich dotrzeć. Wypić kieliszek wódki, rzucić mięsem, gdy było trzeba. Ten resort to nie Ministerstwo Cyfryzacji, gdzie ma się spotkania z managerami Microsoftu czy Google’a. Tutaj garnitur od Armaniego bardziej przeszkadza niż pomaga załatwić sprawę. Pan o tym doskonale wie – dlaczego więc zdecydował się pan na to stanowisko? Tylko szczerze.

Chyba nigdzie indziej nie są tak ważne umiejętności interpersonalne i charakter. Tutaj trzeba być naprawdę otwartym na ludzi. Umieć odpowiednio z nimi rozmawiać. A przede wszystkim nie bać się ludzi.

Jeśli nie masz odwagi wyjechać w teren i wyjść do protestujących, jeśli nie umiesz ich słuchać i spróbować znaleźć rozwiązanie ich problemów, to nie ma sensu podejmować się objęcia tej zaszczytnej funkcji.

Zarządzanie z gmachu ministerstwa w centrum Warszawy nigdy w branży rolnej się nie sprawdzi. Bardzo często te spotkania nie należą do przyjemności, bo nikt mi nie powie, że lubi, jak się w niego rzuca jajami czy pomidorami – a doświadczyli tego ministrowie wszystkich rządów od 1989 roku. Tutaj przechodzi się prawdziwą lekcję życia. Ale można również zmienić na lepsze życie wielu ludzi.

Przykład z dzisiejszego dnia: Spotkanie z rolniczym OPZZ-em, które również nie jest łatwym środowiskiem. Omawialiśmy 16 postulatów wypracowanych w kwietniu, w Szczecinie podczas rozmów z przedstawicielami protestujących rolników. Od tamtej pory już 14 z nich zrealizowaliśmy. Dwa pozostałe są w realizacji. To konkret, który pokazuje, że nawet z niełatwych rozmów – ale podkreślę rozmów merytorycznych, a nie robienia politycznych happeningów – rodzą się realne owoce dla polskich rolników.

O tym, że nie jest to łatwy chleb zapewne pan wiedział. Ciekawi mnie, czy zdawał pan sobie sprawę z ogromu trudności. Bo inaczej wygląda to nawet na Komisji Rolnictwa, a inaczej już realnie w środku. Tym bardziej, że w branży rolniczej jest tyle środowisk i tyle różnych lobby ze swoimi interesami, jak nigdzie indziej. Z zewnątrz nikt tego nie widzi.

Gdy dostałem propozycję objęcia teki ministra, nie miałem zbyt wiele czasu na zastanowienie. Wchodząc tutaj wiedziałem, że wchodzę na zaminowane pole, które będę musiał własnymi rękoma rozminować. A wcale nie wiadomo, czy dostanę wykrywacz min. Dzisiaj tych min jest już dużo mniej, ale zdaję sobie sprawę, że nadal muszę być niesamowicie czujny i reagować przez całą dobę.

Nie znam ani jednej osoby, która może o sobie powiedzieć, że zna się na rolnictwie. Bo to jest tak szeroka dziedzina, obejmująca tyle od siebie odległych specjalizacji, że jest to po prostu niewykonalne. Ekspert od środków ochrony roślin może nie mieć bladego pojęcia, co dzieje się w sferze mięsa kaczego.

Ależ oczywiście. Dla osób spoza branży pańskie stwierdzenie jest pewnie szokiem, ale każdy z naszego środowiska rolniczego doskonale wie, że sam nie ma tutaj żadnych szans. Ja sam jestem rolnikiem – a przecież byli ministrowie, którzy nimi nie byli – i nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez sztabu ekspertów z każdej z podbranż.

Jacek Zarzecki, prezes Bydła Mięsnego powiedział w jednej z debat, że polski rolnik jest wiecznie niezadowolony i wiecznie jest pod kreską. Że od 30 lat permanentnie mu się nie spina i musi do tego interesu dokładać.

Pamiętam posła Wojciecha Zarzyckiego, który przeszedł swego czasu z PSL-u do PiS-u i współpracowaliśmy. Kiedyś przytoczył mi mniej więcej taki cytat: „Mamy bardzo trudny czas w rolnictwie. To kryzys, którego polska wieś jeszcze nie widziała. Polski rząd musi pochylić się nad trudnym losem polskiego chłopa i go wesprzeć”. I zapytał mnie, czyje to słowa. Byłem przekonany, że któregoś z lokalnych działaczy. A on pokazał mi gazetę sprzed II Wojny Światowej i powiedział, że to słowa jego ojca, Włodzimierza Stefana Zarzyckiego, posła na Sejm II RP (śmiech). To pokazuje, że nawet przed wojną minister rolnictwa nie miał lekko.

To teraz, żeby nie było tak zabawnie, przytoczę pewne twarde liczby. Według danych Banku Światowego rolnictwo, leśnictwo i rybołówstwo stanowią około 1,6 proc. PKB Unii Europejskiej, jednocześnie środki na Wspólną Politykę Rolną stanowią 33,1 proc. budżetu Unii.

Jeden z rolników powiedział mi kiedyś, że on nie chce dopłat. On chce pracować i zarabiać, tak żeby to się opłacało. I to jest właśnie to słowo klucz: „żeby się opłacało”. A żeby tak było, to cały świat musiałby solidarnie i jednocześnie zrezygnować z dopłat dla własnych sektorów rolnych.

Bo mało kto wie, ale na całym świecie rolnictwo jest dotowane, bo gdyby nie było dotacji, ceny żywności byłyby po prostu dużo wyższe. Dotacje rzeczywiście są dla rolnika, ale w praktyce zysk przynoszą konsumentowi w mieście.

Bezpieczeństwo żywnościowe, o którym pan wspomina, było od lat takim sloganem, który był wymieniany przez wszystkie przypadki, a nigdy nikt tego nie brał w praktyce na serio. Dzisiejsza sytuacja na świecie pokazała, że zapewnienie ludziom żywności nie jest dane raz na zawsze.

Powiem przekornie, że nawet się z tej sytuacji cieszę. Bo przez wiele lat uczulałem i tłumaczyłem, że własny, niezależny sektor wytwarzania żywności jest podstawą bezpieczeństwa każdego państwa. Nie wszyscy mnie wówczas rozumieli. Śmiali się, że ziemniaki można przywieźć z Białorusi za grosze. A gdy mieliśmy taki moment, że przez panikę w pandemii sklepy zostały puste, to ludziom otworzyły się oczy. Zrozumieli, że to nie jacht na Malediwach czy piąty apartament na 30. piętrze jest najważniejszy w życiu, tylko zaspokojenie potrzeb żywieniowych.

Dzisiaj bardzo mocno stawiamy na bezpieczeństwo militarne, bezpieczeństwo energetyczne czy bezpieczeństwo żywnościowe. Ja odwracam tę kolejność, bo zdaję sobie sprawę, że żołnierze też muszą najpierw zjeść, żeby później walczyć.

Nie jest pan zawiedziony dzisiejszą postawą Ukrainy? Próba blokowania dopłat z polskiego budżetu, rekompensat dla polskich rolników za ukraiński import przed Światową Organizacją Handlu, próby blokowania dopłat unijnych dla polskich rolników w Unii Europejskiej. Stanowcze domaganie się otwarcia unijnych rynków na zbyt ukraińskich płodów rolnych...

Zadał pan niezwykle trudne pytanie. Bo naprawdę nie ma tutaj łatwej odpowiedzi. Agresja Rosji na Ukrainę jest też problemem krajów, które z Federacją Rosyjską sąsiadują. Czyli m.in. Polski. I Ukrainie pomagać trzeba, bo to w naszym żywotnym interesie leży przegrana Rosji. Ale to nie znaczy, że może to się odbyć kosztem polskiego rolnika. Interes polskiej wsi stawiamy na pierwszym miejscu.

Zaproponowaliśmy tranzyt ich płodów rolnych. Zastanawia mnie tylko, dlaczego Unia Europejska nie rozumie naszego stanowiska. Przecież to, co teraz robimy – budowanie korytarza żywnościowego, aby ukraińska żywność wyjechała poza Europę – jest właśnie odpowiedzialnym i solidarnym zachowaniem na przyszłość.

Tylko ja się zastanawiam, czy my rozmawiamy odpowiednim językiem z UE. To znaczy językiem korzyści. Bo kraje Zachodu nie są zagrożone zalaniem swojego rynku zbożem z Ukrainy. Ich rolnicy i ich sektor na tym nie ucierpią, bo po prostu nie opłaca się wieźć tak daleko tego towaru. Więc co ich obchodzą problemy Wschodu. To nie ich sprawa i nie ich biznes.

Tylko my zakładamy, że droga czarnomorska niedługo będzie otwarta. A co, jeśli tak się nie stanie i wojna będzie trwała latami, a Morze Czarne będzie kontrolowane przez flotę rosyjską? I żywności rzeczywiście zacznie brakować w Afryce? Przecież na świecie nie pojawiło się i nagle się nie pojawi więcej zboża niż przed wojną. Manna z nieba nie spadnie. Przecież za chwilę tego zboża zacznie brakować w tych miejscach, gdzie ono do tej pory trafiało.

I wtedy może się okazać, że to również będzie problem Zachodu. Bo albo cena zacznie rosnąć, albo stanie się to, o co chodzi Putinowi – ludzie z Afryki zaczną jeszcze bardziej masowo przyjeżdżać do Europy, zwyczajnie z powodu głodu.

Gdyby nie nasze stworzenie koalicji pięciu krajów, które zamknęły granice, to do dzisiaj UE nie kiwnęłaby w tej sprawie palcem.

A nie ma pan takiego wrażenia, że lobbing Kijowa w Brukseli jest w tej chwili skuteczniejszy i ich głos lepiej słyszany i lepiej rozumiany niż głos Warszawy?

Wiem, że umawialiśmy się, że to nie będzie rozmowa polityczna, ale w tym przypadku muszę politycznie odpowiedzieć. Liderzy Unii Europejskiej nawet nie ukrywają, że bardzo im zależy, aby wybory parlamentarne w Polsce Prawo i Sprawiedliwość przegrało. Mam więc nieodparte wrażenie, że decyzje, które tam zapadają, mają na celu uderzenie w polski rząd.

Bo dlaczego podjęto decyzje, że embargo na produkty z Ukrainy trwa tylko do 15 września, a później otwieramy rynki? Jakie ma to uzasadnienie merytoryczne, akurat taka data? Przecież to idealny termin, by zdestabilizować u nas sytuację i zrzucić wszystko na PiS tuż przed głosowaniem. Nigdy nikt w Brukseli nie odpowiedział mi, dlaczego 15 września. Stąd takie moje spostrzeżenia.

To zapytam teraz wprost: Czy w naszym interesie jest, żeby Unia Europejska powiększyła się o Ukrainę?

Przystąpienie Ukrainy do Unii Europejskiej musi odbyć się na ściśle określonych i jasnych warunkach. Ważne jest, żeby nie straciło na tym nasze rolnictwo. Ukraina musi spełnić unijne wymagania. My, gdy przystępowaliśmy do UE, także musieliśmy wypełnić jej postanowienia Kolejnym punktem jest zwalczenie u nich tej gigantycznej korupcji, która w UE jest niewyobrażalna i niespotykana. Musimy też pamiętać o tym, że struktura gospodarstw rolnych w Ukrainie jest zupełnie inna niż u nas. To potężne latyfundia, niespotykane w Polsce.

UOKiK wszczął w ubiegłym roku postępowanie wobec trzech firm w sprawie zmowy konkurencyjnej przy usługach przeładunkowych polskich portów. Dlaczego Polska nie jest w stanie uniezależnić się od światowych gigantów względem własnych portów i eksportu?

Dziś powiem tyle: niezwykle intensywnie w tej sprawie pracuje Polska Grupa Spożywcza. Marzę, aby móc to powiedzieć przed wyborami. Bo jak obiecam informację dotyczącą polskiego Agroportu po wyborach, to wyśmieje mnie pan, że robię kampanię i obiecuję gruszki na wierzbie.

Artykuł został opublikowany w 37/2023 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.