Propozycja Donalda Tuska, by nasze emerytury były waloryzowane kwotowo, a nie procentowo każe zastanowić się, kiedy Donald Tusk-liberał zmienił się w Donalda Tuska-socjalistę.
Na pierwszy rzut oka propozycja Tuska wygląda szlachetnie. Państwo nic nie zyskuje na zmianie sposobu naliczania podwyżek emerytom, chodzi tylko o inne rozdzielenie posiadanych środków. Dziś podwyżkę emerytury wyraża się w procentach – co oznacza, że różnice między zarobkami najuboższych i najbogatszych emerytów stają się coraz większe. Rząd chce tą niesprawiedliwość ukrócić i proponuje nowe rozwiązanie – każdy emeryt będzie dostawał co rok dokładnie taką samą podwyżkę. Co do złotówki. W efekcie różnice w wysokości emerytur wprawdzie wciąż będą istniały – ale przynajmniej nie będą się zwiększać.
Na pierwszy rzut oka propozycja wygląda szlachetnie. Do momentu jednak, kiedy przypomnimy sobie, że emerytura nie jest świadczeniem takim jak np. zasiłek dla bezrobotnych, czy renta – tzn. pomocą przyznawaną nam dobrodusznie przez państwo w sytuacji, gdy znajdziemy się na życiowym zakręcie. Emeryturę przez całe życie sobie wypracowujemy – co miesiąc z mniejszym lub większym entuzjazmem odprowadzając na konto ZUS-u, OFE, a wkrótce być może tzw. subfunduszy pewną część naszej pensji. Część ta naliczana jest procentowo, a nie kwotowo – co oznacza, że jeśli ktoś zarabia 5 tysięcy złotych odprowadza znacznie wyższą składkę niż ten kto zarabia 2 tysiące złotych. W efekcie jedni odkładają więcej pieniędzy, inni nieco mniej. Stąd różnica w wysokości emerytur.
Z powyższego wynika, że Tusk proponując waloryzacyjną urawniłowkę wprowadza „sprawiedliwość społeczną" finansując ją z kieszeni części obywateli i przyznaje poniekąd, że ZUS z zasadami gospodarki rynkowej ma tyle wspólnego co krzesło z krzesłem elektrycznym. Okazuje się bowiem, że zupełnie nieważne jest jaką kwotą (z własnej kieszeni!) zasiliłeś ZUS. Ba, jest dużo gorzej - im wyższa to była kwota, tym więcej w ostatecznym rozrachunku stracisz, bo okaże się, że zamiast zapewnić sobie emeryturę na Teneryfie. sfinansowałeś lepszą starość swoich współobywateli. Co oczywiście byłoby szlachetne, gdyby nie fakt, że decyzję o twojej szlachetności podjął za ciebie opiekuńczy rząd. Taką filantropię prowadzoną za pieniądze innych nazywa się właśnie socjalizmem. A ten wariant już przerabialiśmy – bez większych sukcesów.
Na pierwszy rzut oka propozycja wygląda szlachetnie. Do momentu jednak, kiedy przypomnimy sobie, że emerytura nie jest świadczeniem takim jak np. zasiłek dla bezrobotnych, czy renta – tzn. pomocą przyznawaną nam dobrodusznie przez państwo w sytuacji, gdy znajdziemy się na życiowym zakręcie. Emeryturę przez całe życie sobie wypracowujemy – co miesiąc z mniejszym lub większym entuzjazmem odprowadzając na konto ZUS-u, OFE, a wkrótce być może tzw. subfunduszy pewną część naszej pensji. Część ta naliczana jest procentowo, a nie kwotowo – co oznacza, że jeśli ktoś zarabia 5 tysięcy złotych odprowadza znacznie wyższą składkę niż ten kto zarabia 2 tysiące złotych. W efekcie jedni odkładają więcej pieniędzy, inni nieco mniej. Stąd różnica w wysokości emerytur.
Z powyższego wynika, że Tusk proponując waloryzacyjną urawniłowkę wprowadza „sprawiedliwość społeczną" finansując ją z kieszeni części obywateli i przyznaje poniekąd, że ZUS z zasadami gospodarki rynkowej ma tyle wspólnego co krzesło z krzesłem elektrycznym. Okazuje się bowiem, że zupełnie nieważne jest jaką kwotą (z własnej kieszeni!) zasiliłeś ZUS. Ba, jest dużo gorzej - im wyższa to była kwota, tym więcej w ostatecznym rozrachunku stracisz, bo okaże się, że zamiast zapewnić sobie emeryturę na Teneryfie. sfinansowałeś lepszą starość swoich współobywateli. Co oczywiście byłoby szlachetne, gdyby nie fakt, że decyzję o twojej szlachetności podjął za ciebie opiekuńczy rząd. Taką filantropię prowadzoną za pieniądze innych nazywa się właśnie socjalizmem. A ten wariant już przerabialiśmy – bez większych sukcesów.