Tsunami dobrobytu

Tsunami dobrobytu

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wiecie jak rozkręcić gospodarkę? Nie? Wystarczy zorganizować sobie trzęsienie ziemi, albo inne tsunami – a potem obserwować gwałtowny wzrost PKB w związku z intensywnym podnoszeniem się kraju z gruzów.
Absurdalne? Nie według prof. Krzysztofa Rybińskiego i Jarosława Gugały. Ten pierwszy zauważa, że wprawdzie trzęsienie ziemi będzie sporo Japonię kosztować, ale „paradoksalnie na wzrost gospodarczy taka katastrofa wpływa pozytywnie". Ten drugi – w bardzo podobny sposób – przekonuje, że w przypadku katastrofy „strat materialnych nie da się uniknąć, ale one na dłuższą metę są nawet korzystne, bo nakręcają koniunkturę gospodarczą".

I pięknie. Zamiast głowić się jak zmniejszyć podatki nie zmniejszając wydatków (wiadomo – wyborcy), szukać pieniędzy na inwestycje w Brukseli, kusić inwestorów ulgami podatkowymi etc. etc. wystarczy wymodlić jakiś mniejszy lub większy – w zależności od aktualnych potrzeb – kataklizm. O trzęsienie ziemi w Polsce trudno – ale już np. powodzie zdarzają się nam w ostatnich latach regularnie. Trzeba to wykorzystać – rozkopać wały przeciwpowodziowe, zasypać piaskiem zbiorniki retencyjne, i spokojnie czekać na deszcz. Optymalizacja strat związanych z powodzią powoli nam na późniejszą maksymalizację zysków związanych z inwestycjami. Wprawdzie nie przypominam sobie, aby publicyści lub ekonomiści przekonywali nas w 2010 roku, że powódź jest dla nas dobrodziejstwem, ale pewnie ich po prostu nikt o to nie pytał. Nie chce mi się wierzyć, że chodzi o to, iż nieszczęść Polaków na inwestycje się nie przelicza, ale nieszczęście Japończyków przeliczać już można.

Co jednak jeśli padać akurat nie będzie? Na trzęsienia ziemi też raczej trudno w Polsce liczyć. Kierując się przedstawionym wyżej argumentami o „katastrofach wpływających pozytywnie na wzrost gospodarczy" należałoby zaimprowizować. Np. raz w roku wspólnymi siłami równajmy z ziemią jedno miasto (co swoją drogą też wymaga inwestycji – w tym przypadku w burzących), a potem je odbudowujmy. A jak będziemy potrzebowali szybszego wzrostu to zniszczymy dwa miasta. Albo trzy. I gospodarka ruszy z kopyta niczym Usain Bolt.

Teza o nakręcaniu gospodarki przez rozmaite nieszczęścia nie jest nowa. Już marksiści przekonywali, że wojny wywołują opaśli kapitaliści z cygarami w zębach, którzy potem pomnażają swoje majątki na cudzej krzywdzie. To częściowo prawda – ktoś faktycznie musi odbudowywać zniszczone miasta, dostarczać na dotknięte katastrofą tereny bardziej i mniej podstawowe artykuły etc. etc. Tylko że jest to gra o sumie zerowej – żeby ktoś zyskał, ktoś wcześniej musi stracić. Kiedy już odbudujemy zniszczony kraj – znajdziemy się w punkcie wyjścia sprzed katastrofy. Albo inaczej – jeśli mam długopis, który mi zamoknie i nie nadaje się już do użycia, wówczas muszę kupić drugi długopis. Pani w kiosku na tym skorzysta, ale mnie się od tego nie polepszy. Znów będę miał długopis – ale w kieszeni zabraknie mi 2 złotych, których nie wydam na bułki, więc pogorszy się piekarzowi. Ogólny wzrost spowodowany stratą jest więc wątpliwy.

Abstrahując jednak od tezy o wzroście gospodarczym - w momencie, gdy Japończycy wciąż znajdują ofiary tsunami i trzęsienia ziemi, przeliczanie nieszczęścia na inwestycje wydaje się mocno przedwczesne. Pod tym względem – i to jest optymistyczna puenta całej historii – polscy komentatorzy na szczęście nie dorównują Larry’emu Kudlowowi z amerykańskiej CNBC, który na wiadomość iż światowe giełdy zareagowały spokojnie na katastrofę w Japonii zareagował słowami: "Wygląda na to, że straty w ludziach są o wiele większe, niż straty ekonomiczne i możemy być za to wdzięczni".