Ministerstwo Finansów sprzedało już połowę obligacji, które planowało wprowadzić na rynek w tym roku. Co więcej - już w 2011 roku resort finansów upłynnił 18 proc. papierów dłużnych planowanych na sprzedaż w 2012 roku. Czy takie "zadłużanie się na zapas" jest słuszną strategią? - zastanawia się "Gazeta Wyborcza".
Obecnie na rynku finansowym panuje hossa - inwestorzy chętnie kupują obligacje, godząc się nawet na ich niższą rentowność (niższe oprocentowanie). Podczas ostatniej aukcji państwowych papierów dłużnych rentowność polskich obligacji osiągnęła poziom nie notowany od sześciu lat. Oznacza to, że np. obligacje z planu na 2012 rok sprzedane w 2011 roku można by obecnie wprowadzić na rynek na korzystniejszych warunkach - czyli pożyczyć na niższy procent. - Rzeczywiście, gdybyśmy wiedzieli, że sytuacja w strefie euro się unormuje, to dziś sprzedawalibyśmy nasze obligacje drożej. Górę wzięła ostrożność - przyznaje poseł PO prof. Dariusz Rosati, szef sejmowej komisji finansów publicznych.
"W obecnych niepewnych i zmiennych uwarunkowaniach rynkowych opieranie planów finansowych na optymistycznych założeniach rozwoju sytuacji w przyszłości (późniejsza sprzedaż papierów skarbowych) byłoby działaniem czysto spekulacyjnym" - przekonuje z kolei Ministerstwo Finansów, które dodaje, że "odpowiedzialne zarządzanie długiem w otoczeniu kryzysowym powinno polegać na doborze takich mechanizmów i instrumentów, które w racjonalnie największym stopniu zabezpieczałyby przed konsekwencjami kryzysu, a jednocześnie umożliwiałyby osiąganie korzyści w przypadku realizacji pozytywnych zmian rynkowych".
Również Rosati przekonuje, że resort finansów zrobił dobrze sprzedając część obligacji z 2012 roku przed końcem 2011 roku. - W listopadzie były obawy, czy w ogóle będziemy w stanie cokolwiek sprzedać. Gdyby coś źle poszło w strefie euro, to traciłyby na tym takie kraje jak Polska - z własną walutą, ale bez odpowiedniej reputacji, jak Szwajcaria czy Norwegia - tłumaczy."Gazeta Wyborcza", arb