26 listopada wypada dzień, w którym sprzedawcy wyjątkowo sugestywnie będą nas przekonywać do robienia zakupów. To przypadający w piątek po Dniu Dziękczynienia Black Friday – w USA wyznacza początek sezonu zakupów przed Bożym Narodzeniem. Od kilku lat zwyczaj rozpowszechniony jest również w Europie i można odnieść wrażenie, że wszystkie działania marketingowców będą w najbliższych trzech tygodniach nakierowane na to, by zachęcić nas do zrobienia zakupów 26 listopada lub w kolejnych dniach (bo pojęcie „czarnego piątku” rozciągnęło się na następujący po nim weekend). Zresztą co tam weekend, skoro pod znakiem „Black Friday” można kusić klientów przez kilkanaście dni.
– Startujemy z Black Week już 22 listopada. Badania jednoznacznie pokazują, że Polacy chcą kupować prezenty świąteczne z wyprzedzeniem – powiedziała w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Monika Marianowicz, rzecznik Empiku.
Z badania operatora płatniczego Tpay, które przywołuje „Rzeczpospolita”, wynika, że co drugi sklep rozpoczyna przygotowania do Czarnego Piątku na miesiąc wcześniej, a co dziesiąty nawet dwa miesiące przed.
Udawane promocje
Handlowcy wiążą z Black Friday duże nadzieje, ale klienci nie są tacy znów szczęśliwi na myśl o promocjach. Nie od dziś wiemy, że prawdziwe wyprzedaże to są w Stanach Zjednoczonych, a u nas hasło „czyścimy magazyny” czy „ceny o 70 proc. w dół” to tylko marketingowa zagrywka. Doświadczenie poprzednich lat uczy, że obniżki obejmują część asortymentu i są raczej symboliczne. Jeśli sklep rzeczywiście obniża ceny o kilkadziesiąt procent, to klienci mają prawo podejrzewać, że na chwilę przed promocją podniósł je, wobec czego obniżka to jedynie marketingowy chwyt.
Na przełomie listopada i grudnia poprzedniego roku Agencja.com wspólnie z CENTEO przeprowadziła bowiem badanie, z którego wynikało, że aż 26 proc. sklepów e-commerce podniosło ceny za swoje produkty w okresie poprzedzającym najgorętszy okres wyprzedaży świątecznych. Tłumaczenie jest zaskakujące: praktycznie wszyscy złapani na tym procederze wyjaśnili, że ze względów logistycznych nie byliby w stanie obsłużyć całej masy zamówień i wcześniejszą podwyżką chcieli wyhamować popyt.
I to akurat nie jest kłamstwem. W wielu sektorach widać realne problemy z zaopatrzeniem, brakuje transportu, a jego ceny poszybowały. Firmy kupują na zapas, inne już wiedzą, że w najbliższych miesiącach wstawią na półki mniej towaru. Za transport z Chin trzeba dziś zapłacić kilka razy więcej niż jeszcze dwa lata temu. W całym tym dużym koszyku podwyżek cen wszystkiego to więc kolejny dodatkowy wydatek – i obniżki rzędu 7 czy 10 proc. nie będą stanowiły dla naszych portfeli żadnej ulgi.
Czytaj też:
Alarmujące dane. Ceny żywności nigdy nie były tak wysokie