Łukaszenka jest bardzo sprytny. Stara się, by konflikt przypominał rosyjsko-ukraińską wojnę gazową ze stycznia 2005 r. Z jednej strony energetyczne mocarstwo z drugiej niepokorna była republika, która ośmieliła się bronić swojej suwerenności. W rzeczywistości jednak nie ma żadnych podobieństw do roku 2005. Wówczas to Gazprom odciął dostawy gazu na Ukrainę. Zresztą od początku zamierzał tak zrobić, niezależnie od tego jak potoczyłyby się negocjacje. W tym samym czasie przy blasku fleszy podpisywano umowę gazową z Białorusią. Sygnał był jasny, dobry sąsiad ma gaz taniej, zły sąsiad marznie. Skończyło się jednak na fatalnym obrazie Rosji za granicą.
Białoruski dyktator wyciągnął nauki z tamtych wydarzeń. Dziś największym ciosem dla Rosji jest pokazanie światu, że nie jest krajem odpowiedzialnym, że nie potrafi zapewnić stałych dostaw surowców. To podważenie słów Putina, który jeszcze nie tak dawno temu na szczycie UE w Helsinkach zapewniał, że słońce czy deszcz, surowce będą płynąć. Nie płyną, a wszystko przez dobrego sąsiada Łukaszenkę.
Przy okazji Łukaszenka wyciąga rękę. W trybie natychmiastowym posyła delegację do Moskwy. Zakończmy szybko spór, kompromis jest w zasięgi ręki, mówi. Problem w tym, że nawet jeśli uda się osiągnąć jakieś porozumienie, Władimir Putin nie zapomni Łukaszence jego afrontu. To oznacza że czasy kołchoźnika Łukaszenki zbliżają się ku końcowi.