Gdy wypłata znaczy coraz mniej. Czym jest inflacja i czy są sprawdzone metody, by ją obniżyć?

Gdy wypłata znaczy coraz mniej. Czym jest inflacja i czy są sprawdzone metody, by ją obniżyć?

Zakupy
Zakupy Źródło: Pixabay
Inflacja sama w sobie nie jest czymś złym, ale gdy wymyka się ponad założony przez bank centralny cel inflacyjny, trzeba ją jak najszybciej przydusić, by nie urosła do niebezpiecznych rozmiarów. Niecałe 8 proc., jakie zanotowano w listopadzie, to już poziom, który odczuwalnie rzutuje na nasze wydatki.

Temat drożyzny jest poruszany na mównicy sejmowej, w dyskusjach politycznych, przy domowym stole – zresztą może właśnie w tym ostatnim miejscu najczęściej, bo to, że ceny nieustannie idą w górę, widzi każdy z nas. Jak to wpływa na domowe budżety – również.

O tym, że wzrost cen może nie mieć charakteru przejściowego, media informowały już latem, wtedy jednak inflacja mieściła się w miarę jeszcze bezpiecznym przedziale 3,7 – 4 proc. We wrześniu GUS ogłosił poziom 5,8 proc., a w każdym kolejnym miesiącu artykuły prasowe na temat nowych odczytów zaczynały się od słów: „rekordowa inflacja”, „najwyższa inflacja od 18 lat” czy wreszcie w listopadzie 2021 roku: „najwyższa inflacja w XXI wieku”. I nie było w tym słowa przesady.

Inflacja, czyli właściwie co?

Nie każdy wzrost cen oznacza od razu inflację. O takim zjawisku możemy mówić dopiero wtedy, kiedy wzrost cen na rynku jest powszechny i dotyczy towarów i usług wszelkiego typu. Prowadzi ona do tego, że za tęsamą kwotę zrobimy mniejsze zakupy. Jeśli za pewne towary płaciliśmy do tej pory 100 zł, to w wyniku inflacji koszyk, na który składają się ciągle te same rzeczy, będzie kosztował kilka złotych więcej. Przeciwieństwem inflacji jest deflacja, czyli sytuacja, w której ceny towarów i usług tanieją. Jesteśmy tak zmęczeni i zmartwieni pogłębiającą się inflacją, że możemy pomyśleć, że deflacja byłaby dla nas wybawieniem. To też nie do końca tak, bo na rynku najważniejsza jest równowaga i pewna przewidywalność. Wahania w górę ani w dół nikomu nie służą.

Czytaj też:
Marek Zuber o rekordowej inflacji. „Taki wynik dziwi już chyba tylko prezesa Glapińskiego”

Niska inflacja jest pożądana. Ważna jest równowaga

Zresztą inflacja sama w sobie nie jest zła, to naturalne zjawisko w rozwiniętych gospodarkach. Inflacja jest nieszkodliwa pod warunkiem że utrzymywana jest na poziomie tzw. celu inflacyjnego. Narodowy Bank Polski ustanowił go na poziomie 2,5 proc., więc nie ma wątpliwości, że inflacja na poziomie 7,7 proc. znacząco ten bezpieczny poziom przekracza.

Utrzymywanie inflacji na niskim i kontrolowanym poziomie prowadzi do rozwoju gospodarczego. Delikatnie stymuluje popyt, bo konsumenci wiedzą, że warto kupować, a nie, jak w przypadku deflacji, trzymać pieniądze w nadziei, że ceny towarów spadną jeszcze bardziej. Wszyscy: kupujący, producenci, sprzedawcy, mogą przewidywać, jak będzie się kształtował wzrost cen w nieodległej przyszłości i na tej podstawie planować.

Spokój może nas nie uratuje, ale na pewno pomoże

Rosnąca regularnie inflacja całkowicie zaburza ten spokój. Nerwowe ruchy pojawiają się na wszystkich frontach. Klienci kupują więcej, gdyż obawiają się, że wkrótce te same towary będą znacznie droższe. O ile raczej nie można na zapas kupować pieczywa czy warzyw, to już nieruchomości – owszem. W obawie, że w bliskiej przyszłości ceny mieszkań znacząco pójdą w górę, na zakupy idą ci, którzy i tak to planowali, jak i tacy, którzy dali się ponieść ogólnej panice i kupują mieszkanie, bo boją się, że wkrótce nie będzie ich na to stać. Niestety, nie zawsze są w stanie posiłkować się oszczędnościami na satysfakcjonującym poziomie, wobec czego potrafią zadłużyć się „pod korek”, a stąd już tylko krok do problemów z wypłacalnością.

Panikę związaną z obawą wzrostu cen widać nie tylko na rynku nieruchomości. Firmy, które mogą sobie na to pozwolić, kupują na zapas materiały budowlane, które będą im potrzebne dopiero w przyszłości. W normalnych warunkach, a więc gdyby cenniki nie szły w górę co kilka tygodni, składaliby zamówienia na bieżąco, ale gdy przedsiębiorcy oczami wyobraźni widzą podwyżki, wolą się zabezpieczyć. I rzeczywiście, na pewien czas tworzą sobie rodzaj poduszki powietrznej, ale jednocześnie podcinają gałąź, na której siedzą. Nerwowe, zwiększone zakupy dodatkowo podbijają ceny, bo producenci widząc, jakie jest zainteresowanie ich towarami, tym bardziej podnoszą ceny – ktoś przecież i tak to kupi.

Ekonomiści mawiają, że inflacja zaczyna się w głowie. Im więcej kupujących, nie ważne, czy to konsumenci, czy firmy, kupują na zapas, tym bardziej podkręcają tempo podwyżek. Jasne, że nie można zrezygnować z zakupów z zamiarem „przeczekania”, bo jeść trzeba, a i jakieś przyjemności od czasu do czasu są potrzebne. Jednocześnie spokój kupujących ma duże znaczenie dla wyhamowania popytu.

Stopy procentowe to żadna magia w rękach Rady Polityki Pieniężnej

Na szczęście są ekonomia zna też inne sposoby na zbicie inflacji, ale nie są one bezkosztowe (a więc pewne grupy osób odczują skutki ich wprowadzenia) i nie dają pożądanego rezultatu od razu. To przede wszystkim podnoszenie stóp procentowych, czyli parametrów, które określają m.in. cenę pieniądza, jaką należy zapłacić za jego pożyczenie. Im wyższe stopy, tym pożyczanie jest droższe, a im droższe pożyczki, tym mniejsza jest chęć do pożyczania. Tym samym spowalnia popyt.

Podnoszenie i obniżanie stóp procentowych leży w gestii Rady Polityki Pieniężnej, czyli grona ekonomistów, którym przewodzi prezes Narodowego Banku Polskiego. W ostatnich latach Rada utrzymywała stopy na bardzo niskim poziomie – dość powiedzieć, że październikowa podwyżka była pierwszą od 9 lat.

Część ekonomistów jest zdania, że gdyby Rada wcześniej zaczęła podnosić stopy, udałoby się nam uniknąć coraz to wyższych odczytów inflacji. Niejako chcąc naprawić błąd, przez trzy kolejne miesiące RPP ogłaszała decyzję o podwyżce i należy przypuszczać, że początek roku przyniesie kolejne podwyżki.

Kredytobiorcy pokrzywdzeni przez rosnące stopy procentowe

Wspomnieliśmy wcześniej, że narzędzia do obniżania inflacji powodują, że ktoś zyskuje, a ktoś traci. Przez podnoszenie stóp rykoszetem obrywają kredytobiorcy, gdyż każde podniesienie stóp powoduje, że w górę idą raty zobowiązań. W najtrudniejszej sytuacji są posiadacze kredytów hipotecznych, bo zobowiązania z tego tytułu są najwyższe, a ich spłata trwa latami. W chwili zaciągania kredytu klienci byli informowani o tym, że w wyniku różnych zjawisk rynkowych zadłużenie może pójść w górę, ale i tak mało który z nich brał chyba pod uwagę, że raty będą rosły dosłownie co miesiąc. Więcej o tym, jak bardzo zwiększyła się wysokość rat od czasu październikowej podwyżki, piszemy tu.

Na wyższych ratach tracą zadłużeni, a zyskują posiadacze oszczędności. Wyższe stopy powinny skutkować podniesieniem oprocentowania depozytów (lokat i rachunków oszczędnościowych). No właśnie, powinny. O ile banki od razu reagują na podwyżkę stóp i informują klientów o konieczności spłacania wyższych rat, to nie są już takie szybkie, gdy w grę wchodzi zaproponowanie bardziej korzystnych ofert produktów oszczędnościowych.

Tarcza antyinflacyjna. Ratowanie portfeli czy dolewanie oliwy do ognia?

Kilka tygodni temu rząd ogłosił, że chce zwalczać inflację za pomocą tzw. tarczy inflacyjnej, która zakłada czasowe obniżki podatków np. na ciepło systemowe, paliwa czy energię. Ponadto gospodarstwa domowe, które spełniają kryterium dochodowe, otrzymają dodatek osłonowy, czyli pieniądze, które mają złagodzić skutki inflacji.

Premier przekonuje, że to skuteczne, sprawiedliwe i jedyne w swoim rodzaju narzędzie, za pomocą którego rządzący rozłożą nad obywatelami parasol ochronny przed podwyżkami. Z całą pewnością jest „jedyny w swoim rodzaju”, bo ekonomiści są zgodni co do tego, że walka z inflacją zakłada raczej ograniczanie transferów społecznych niż ich mnożenie. Ponadto czasowe ograniczenie podatków ma to do siebie, że po upływie wyznaczonego terminu ceny wrócą do poprzedniego poziomu, więc ulga będzie chwilowa. Rząd ma wprawdzie nadzieję, że w ciągu kilku miesięcy ustaną różne zewnętrzne czynniki, które podbijają ceny: spadną ceny ropy, dostawy gazu wrócą do poprzednich poziomów, w dół pójdą ceny różnych materiałów. Wcale nie ma jednak gwarancji, że tak będzie, więc tarcza antykryzysowa może tylko – kosztem 10 mld zł, bo takie uszczuplenie budżetowe spowoduje – odłożyć na później nierozwiązane problemy.

Czytaj też:
Jak powstrzymać inflację? Ekonomiści twierdzą, że czas na niepopularne decyzje

Tak zrecenzował pomysły rządu Mariusz Zielonka, analityk Konfederacji Lewiatan: „Ciekawe, że rząd bohatersko ogłosił zawieszenie stosowania podatku od sprzedaży detalicznej, który wprowadził 11 miesięcy temu. Wielokrotnie przestrzegaliśmy, że przyczyni się on do wzrostu cen benzyny i oleju napędowego na stacjach benzynowych.

Zaproponowana tarcza nie dzieli Polek i Polaków na lepszych i gorszych, ponieważ wzrost cen dotyka każdego. Po drugie, działania te będą skutecznie obniżały inflację w nadchodzących miesiącach, przy czym wydłużymy okres, kiedy inflacja będzie i tak relatywnie wysoka. W połowie roku, po zakończeniu obowiązywania tarczy antyinflacyjnej ponownie będziemy obserwować ponadprzeciętne wzrosty cen w skali miesiąca, choć już nie tak wysokie jak obecnie.

W pakiecie rozwiązań antyinflacyjnych brakuje pomysłów dotyczących wprost obniżki cen produktów spożywczych. Zaproponowane działanie osłonowe, w naszej ocenie nie obniży cen produktów spożywczych. Może jednak wywołać dodatkową presję inflacyjną w przyszłości. Wydaje się jednak, że pośrednio na ceny produktów spożywczych będą oddziaływać niższe ceny paliw, w związku ze zmniejszonym kosztem transportu”.

Kolejne miesiące pokażą, czy podnoszenie stóp i obniżanie podatków przyniosą pożądany skutek. Ekonomiści przewidują, że podwyższona inflacja zostanie z nami jeszcze przez co najmniej cały kolejny rok, choć dobra wiadomość jest taka, że będzie to raczej 5 proc., a nie 8 proc. I to na razie jedyna dobra wiadomość.

Czytaj też:
Cymański: Nie ma narzędzi, by zgasić inflację jak świecę w zakrystii