Mamy pecha, kiedyś ludzie żyli krócej

Mamy pecha, kiedyś ludzie żyli krócej

Dodano:   /  Zmieniono: 
Paweł Moskalewicz, redaktor „Bloomberg Businessweek Polska” Archiwum
Rząd przygotowuje się do najtrudniejszej chyba batalii z tych zapowiedzianych w exposé premiera. W boju o wyższy wiek emerytalny Tusk ma przeciwko sobie nie tylko opozycję, ale też koalicyjny PSL. Oraz zdecydowaną większość Polaków, którzy z niewiadomych powodów chcą głodowych emerytur pisze Paweł Moskalewicz, redaktor „Bloomberg Businessweek Polska”.
Emerytury to pomysł jeszcze XIX-wieczny. Wprowadzono je po to, by ludzie po pracy trwającej ogromną większość życia przez jego ostatnie lata nie żyli w skrajnej nędzy. Zwłaszcza że ówcześni pracownicy najemni, przede wszystkim robotnicy w fabrykach i manufakturach, zarabiali tak podle, że odłożenie jakichkolwiek oszczędności na przyszłość graniczyło z cudem.

I ta koncepcja w zasadzie się nie zmieniła. Zmieniła się za to ? i to fundamentalnie ? średnia prognozowana długość życia. W XIX w. system funkcjonował bez zarzutu, bo pracownicy płacili składki (proporcjonalnie nawet mniejsze niż dziś) średnio przez kilkadziesiąt lat, za to pobierali emeryturę nie dłużej niż lat kilka. Potem po prostu umierali...

Dziś wymyślony dwa wieki temu system pęka w szwach. Przede wszystkim dlatego, że pracując porównywalnie długo, dużo dłużej pobieramy emeryturę, a pieniędzy we wspólnym worku nie wystarcza. Problemu nie da się załatwić przez podniesienie składek emerytalnych, bo te w powszechnym mniemaniu i tak są bardzo wysokie. Jedyne, co pozostaje, to po prostu dłużej składać na emeryturę. Innymi słowy: dłużej pracować, krócej pobierać świadczenie. Zwłaszcza że struktura demograficzna nieszczęśliwie jest taka, że mamy coraz więcej emerytów, a coraz mniej osób zarabiających na ich emerytury.

Rząd Donalda Tuska był pierwszym, który miał odwagę otwarcie powiedzieć Polakom: musimy zrobić reformę i podnieść wiek emerytalny, bo inaczej system zbankrutuje lub dostaniecie tak głodowe emerytury, że za nie nie przeżyjecie. Za tym stwierdzeniem stoją konkretne liczby, z którymi każdy chętny może się zapoznać. Jednak opozycja nie jest chętna zapoznawać się z liczbami. Wszak dużo łatwiej atakować rząd, broniąc prawa obywateli do spokojnego odpoczynku za godziwe pieniądze. Mamy więc propozycje referendów, trybunałów czy rozmontowywania systemu za pomocą niezliczonych wyjątków i poprawek prowadzących do tego, że ostatecznie reforma nie przyniesie żadnego efektu.

To żadna niespodzianka, że rząd nie znajduje poparcia opozycji. Jednak osłupienie może budzić zachowanie koalicyjnego PSL, które współrządząc, jednocześnie wiedzie prym wśród krytyków zmian, nie tylko atakując je en bloc, ale też ? co bardziej szkodliwe ? mnożąc rozmaite pomysły zmian sprowadzające się do rozmontowania całej reformy.

Tymczasem sprawa jest prosta. Parlamentarne stronnictwa mogą być w koalicji  lub w opozycji. Czystym kuriozum jest jednak współrządzenie i jednoczesne dystansowanie się od najbardziej sztandarowych pomysłów współtworzonego rządu, w czym partia Waldemara Pawlaka osiągnęła mistrzostwo. Dlatego całkowicie niezrozumiała jest cierpliwość Donalda Tuska w relacjach z PSL. Bo jeśli nawet ? dla dobra koalicji ? można spierać się czy nawet ustępować w kwestii drobiazgów, to reforma emerytalna do drobiazgów nie należy. I jeśli w jednym z najważniejszych projektów trwającej kadencji na koalicjanta nie można liczyć, to takiego koalicjanta należy po prostu zmienić. Bo samo dojechanie do końca kadencji z rezygnacją po drodze z najważniejszych, pożytecznych dla kraju projektów nie jest żadnym sukcesem.

Więcej na ten temat czytaj w felietonie Krzysztofa A. Kowalczyka