"Maczetą" w polityków

"Maczetą" w polityków

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jeden z dzienników nie docenił “Maczety”, najnowszego filmu Roberta Rodrigueza, i zaliczył obraz do kina klasy C. Inny rozpływał się w zachwytach nad jego antyamerykańskim i oczywiście jedynie słusznym przesłaniem. Żaden nie dostrzegł jednak, że “Maczeta” to rzecz o politykach i... gospodarce. A dokładnie o tym, że politycy od gospodarki powinni trzymać się z dala.
Jeden z głównych czarnych bohaterów filmu, teksański senator, ubiega się o reelekcję pod hasłem walki z nielegalną imigracją. Tyle tylko, że imigranci zza południowej-zachodniej granicy Teksasu bardziej niż kowbojom, szkodzą kartelom narkotykowym. Meksykańscy gangsterzy obiecują więc sowicie wynagrodzić senatora za zbudowanie elektrycznego muru, odgradzającego USA od Meksyku, który zlikwidowałby im nieuczciwą konkurencję w postaci drobnych dilerów narkotyków. Z kolei senator budując mur, oprócz wdzięczności gangsterów, zyskałby dodatkowo poklask gawiedzi, której wydaje się, że przez pracujących za grosze imigrantów biednieje.

Tymczasem jest zupełnie inaczej. Społeczeństwo dzięki imigrantom się bogaci. Nota bene do tego wniosku dochodzi inny czarny charakter filmu, ochroniarz złego senatora. – Wpuszczamy Meksykanów z urządzeniami ogrodniczymi do domów, pozwalamy im pilnować naszych dzieci i podawać nam posiłki, a nie chcemy wpuścić ich do naszego kraju? – dzieli się wątpliwościami, gdy wartka akcja filmu na moment spowalnia. Wątpliwości ochroniarza są w całej pełni słuszne. Otóż imigrant, któremu państwo nie stawia formalnych przeszkód na drodze do osiedlenia się i znalezienia pracy, tak jak każdy obywatel przyczynia się do wzrostu ogólnego dobrobytu. Jest tak, ponieważ pracuje, a produkty i usługi, które oferuje „tubylcom", są im potrzebne. Dlaczego? Płacą mu. Gdyby rzeczywiście uznawali go za szkodnika odbierającego im miejsca pracy, płaciliby swoim, swoim również dawaliby zatrudnienie. Nie wymagajmy jednak od większości, by rozumiała prawidła ekonomii. Nie wymagajmy, by wszyscy zrozumieli, że nie można mieć ciastka (tańszych produktów) i jednocześnie je zjeść (pozbywając się imigrantów). Wymagajmy natomiast od polityków, by nie uprawiali demagogii.

Populistyczna w swojej istocie chęć uszczelnienia granic i ograniczenia imigracji skutkuje dokładnie tym, co pokazał Rodriguez. Wzrostem przestępczości i spadkiem zamożności mieszkańców kraju broniącego się przed imigrantami. Taka chęć jest usprawiedliwiona wyłącznie wtedy, gdy przybysza w nowym kraju czekają już na starcie dobrodziejstwa polityki socjalnej: mieszkanie, zasiłek, opieka lekarska... Imigrant, który dostaje od początku "pomoc" to kosztowny początek napięć społecznych. Najbardziej oczywisty tego przykład stanowi dziś Francja.

A Polska? Trzeba przyznać, że pod względem stosunku do imigrantów wypadamy nie najgorzej. „Nasi" imigranci to w zdecydowanej większości osoby pracowite, które dobrze wiedzą, że bez pracy od Rzeczpospolitej żadnych pieniędzy nie dostaną, a ich byt zależy tylko od nich samych. Musimy jednak bronić się stanowczo przed każdą inicjatywą polityczną zakładającą „uszczęśliwianie" imigrantów kosztem podatników. Niezależnie od tego, po której stronie polskiej sceny politycznej taka inicjatywa się zrodzi, efekt będzie zawsze taki sam - deregulacja naturalnych migracji społeczeństw. Warszawa była wprawdzie kiedyś Paryżem północy, ale dziś nie powinniśmy budować u siebie drugiej Francji.