Jak gasić pożar benzyną

Jak gasić pożar benzyną

Dodano:   /  Zmieniono: 
A miało być tak pięknie… Zły władca (Silvio Berlusconi) odszedł w siną dal zastąpiony przez dobrego gospodarza (Mario Montiego), na widok którego rynki miały oszaleć ze szczęścia i zasypać Włochy deszczem niskooprocentowanych pożyczek. Tymczasem ci wstrętni inwestorzy nie chcą zrozumieć, że pożar najlepiej gasi się dosypując do pieca.
Oprocentowanie włoskich obligacji bije kolejne rekordy – i to mimo tego, iż premier Monti nie chce pobierać pensji, a minister pracy zmusza Włochów do takich wyrzeczeń, że aż – mówiąc o nich – nie może powstrzymać napływających do oczu łez. Na nic zdaje się też solidarność UE minus Wielka Brytania, która organizuje właśnie kolejną wielką zbiórkę na ratowanie strefy euro. Dlaczego lud inwestorów nie chce tego kupić?

Czy chodzi o te wstrętne agencje ratingowe, które nie chcą zrozumieć, że dla dobra ludzkości powinny przymknąć oko na deficyty, rozdmuchane wydatki, malejące wpływy, dziury budżetowe, etc. i przyznawać jak leci wszystkim dwa , trzy, a może i cztery (a kto im zabroni?) literki „A". No tak – tylko, że agencje ratingowe nie trzymają inwestorów pod pistoletem zabraniając kupować obligacje, które nie dostaną placetu Moody’s czy innego S&P. Gdyby inwestorzy wierzyli w Montiego et consortes, to natychmiast rzuciliby się z garściami pełnymi banknotów euro o wysokich nominałach, żeby na wyścigi żyrować włoskie, greckie, portugalskie, hiszpańskie, etc. długi, licząc na rychły zwrot tej inwestycji. Dlaczego tego nie robią?

Ano dlatego, że dotychczas jedynym (realizowanym) pomysłem UE na ratowanie finansów kolejnych europejskich państw jest gromadzenie przez tych, których kryzys nie rzucił jeszcze na kolana, coraz wyższych stert banknotów euro i wysyłanie sygnału: „mamy pieniądze – i nie zawahamy się ich użyć!". Owszem UE dyskutuje też o innych mechanizmach ratunkowych: bezwzględnym egzekwowaniu zasady, iż państwa strefy euro nie przekraczają określonego poziomu deficytu; europejskiej kontroli nad szaleństwem budżetowych wydatków, etc. – ale doświadczenie uczy, że zasady są w UE po to, aby je łamać. Niemcy i Francuzi tłumaczący dziś Grekom i Włochom jak się zarządza narodową skarbonką dyskretnym milczeniem pomijają fakt, że sami – kiedy było im to na rękę – podchodzili do dopuszczalnych progów zadłużenia dość liberalnie (tj. mieli je w głębokim poważaniu). Dlaczego ktokolwiek ma uwierzyć, że tym razem będzie inaczej? Zwłaszcza, że bezwzględne sankcje okazują się być sankcjami względnymi – bo w każdej chwili można je uchylić większością 85 proc. głosów państw należących do strefy euro. Grecja takiej większości pewnie nie zgromadzi, ale czy aby na pewno nie zgromadzą jej Niemcy do spółki z Francuzami?

Jedynym zabezpieczeniem dla inwestorów ma być więc – de facto – góra euro zgromadzonych w Europejskim Funduszu Stabilizacji Finansowej wzmocniona środkami, które państwa UE mają w najbliższym czasie przekazać MFW. Tylko czy aby na pewno najlepszym sposobem gaszenia pożaru jest dolewanie do ognia benzyny? Warto pamiętać, że Grecja, Portugalia i Włochy znalazły się na krawędzi bankructwa właśnie dlatego, że zawsze mogły liczyć na wartki strumień euro z Brukseli. Gdyby było inaczej – kraje te już wcześniej musiałyby zacisnąć pasa. Jakie mamy gwarancje, że teraz będą zdeterminowane, by w pełni zracjonalizować swoje budżety, skoro zawsze, w ostateczności, można wyciągnąć rękę i prosić o pomoc UE? Lepszy bowiem gniew eurokratów, niż gniew ludu na ulicach Rzymu czy Aten.

Czy w takiej sytuacji można się dziwić inwestorom? Jedyne co może dziwić to fakt, że – mimo wszystko – ktoś jeszcze włoskie obligacje kupuje.