O sobie mówi, że jest dodatkiem do hospicyjnej oferty: – Mama letalnie chorego dziecka potrzebuje kogoś, kto poda jej rękę i powie „Nie jesteś sama. My cię trzymamy i nawet, jak będzie ciężko, to nie puścimy”.
Jesień 2014 r., najstarszy łódzki kościół przy ul. Ogrodowej. – Kolega ksiądz miał odprawiać ślub, ale coś mu wypadło. Poprosił mnie o pomoc. To było tak trochę z łapanki. Po ślubie zjawiła się w zakrystii kobieta i powiedziała „Ksiądz mi jest potrzebny”. Byłem mocno przerażony, bo pierwszy raz ją na oczy widziałem.
Okazało się, że to pani Tisa, mama panny młodej i założycielka Fundacji Gajusz. I że bardzo chce, żebym pracował w hospicjum perinatalnym. Pomyślałem „Jak to w hospicjum? Przecież nie mam żadnych uprawnień”. Na najbliższym spotkaniu pani Tisa dała mi literaturę („Tu sobie ksiądz poczyta, co to jest”), a ona sama w tym czasie zadbała o formalności – wspomina ks. Paweł Kłys.
O tym, że na ślubie mojej córki będzie inny ksiądz, dowiedziałam się w ostatniej chwili. Pomyślałam tylko „Oby nie było wtopy”. Wyszedł do nas człowiek serdeczny, życzliwy i żartobliwy. Po udzieleniu ślubu rzucił hasło „To już koniec”. Wszyscy zamarli, więc szybko dodał „Żartowałem. Tak naprawdę to dopiero początek” – opowiada Tisa Żawrocka-Kwiatkowska, szefowa Fundacji Gajusz.
Mieszko pierwszy
Hospicjum perinatalne powstało równo rok wcześniej dla rodzin spodziewających się narodzin dziecka z wadą letalną, czyli taką, która nie daje szans na przeżycie. Te dzieci umierają w ciągu kilku minut, godzin lub dni. Inspiracją do jego założenia stał się Mieszko mający bardzo rzadką wadę genetyczną. Rodzice wiedzieli, że synek umrze krótko po porodzie, ale nie zdecydowali się na usunięcie ciąży.
Wciąż wiele kobiet nie wie, że takie hospicja istnieją. – To jest bardzo duży problem, że lekarze nie informują rodziców o istnieniu takiej instytucji. Zwykle dowiadują się od znajomych, z internetu albo kampanii reklamowej. Jedyną alternatywą, jaką dawali kiedyś lekarze, była terminacja ciąży. A jeśli rodzice nie chcieli, to byli zostawieni sami sobie – mówi prezes fundacji.
„Proszę usiąść, bo ksiądz fiknie”
Podczas pierwszego porodu doświadczona lekarka mocno musztrowała księdza. „Proszę, tu jest strój, proszę założyć. Proszę księdza, proszę podejść i ochrzcić. Proszę usiąść, bo ksiądz mi tu fiknie”. Gdy bronił się, że jest silny, rzuciła tylko „Nie takich chojraków widziałam”. Miała rację. – W końcu usiadłem, bo to profesor, więc nie dyskutujmy. I rzeczywiście zrobiło mi się ciepło, gdy zobaczyłem bliźnięta zrośnięte klatką piersiową. Jeszcze takie we krwi i resztkach mazi.
To jest trudne, a jednocześnie piękne. Dzieci zaczynają płakać, a kobieta zapomina o całym bólu rodzenia, bo jej szczęściem jest dziecko. Jeszcze kilka minut wcześniej matka była zmęczona, spocona, cierpiąca. A później w ciągu jednej chwili, gdy dziecko wychodzi na świat, to jest już zupełnie inna pani.
Trzyma dziecko, cieszy się, tuli, całuje. Choć to dzieci letalnie chore, to nie widziałem matki, która by płakała. Chyba że ze szczęścia. Dla księdza katolickiego to są w ogóle niezwykłe historie. Bo ksiądz nie ma swoich dzieci. I księża nie bywają na salach porodowych. Tak więc dla mnie jako faceta i jako księdza być i widzieć poród to wyjątkowe doświadczenie – komentuje.
Rozwarcie na 2 palce
Jak Tisa dzwoni i mówi „Zaczęliśmy poród”, to ksiądz powoli się szykuje. Na hasło „rozwarcie na 2 palce” reaguje ze spokojem, bo wie, że jeszcze ma czas. Jedni z uśmiechem mówią o nim „ksiądz położnik”. Dla innych jest księdzem od śmierci i umierania. Niektórzy nie chcą już później mieć ze mną kontaktu, bo ja się wiążę z ich trudnymi wspomnieniami. Ale mam też taką rodzinkę, której dziecko przywitałem, pożegnałem i pochowałem na cmentarzu, gdzie leżą moi dziadkowie, więc często tam bywam.
Do hospicjum zgłaszają się również rodziny, które nie są związane z żadną religią, a ich gotowość, by urodzić dziecko z wadą letalną, nie wynika z przekonań religijnych.
Wśród około 150 rodzin mieliśmy też ateistów i mamę, która chciała i w świetle prawa mogła dokonać aborcji, ale lekarze zwlekali z konsultacjami, więc trafiła do nas. Po pożegnaniu dziecka powiedziała, że nie żałuje. Że było warto. Dla osób, które nie wierzą w życie po śmierci, narodziny śmiertelnie chorego dziecka to jedyna szansa, by się z nim spotkać – opowiada szefowa fundacji.
Motocyklem na porodówkę
Rodziców ks. Paweł poznaje zwykle dzień przed porodem, gdy jest planowana cesarka, albo dopiero na sali, gdy to poród naturalny. Po chrzcie dyskretnie staje gdzieś z tyłu albo zostawia ich samych. Jeśli mają życzenie, to czeka wraz z nimi, aż dziecko odejdzie. Może też przyjechać ponownie, by udzielić sakramentu namaszczenia chorych.
Bywało, że budził zdziwienie portierów, gdy wpadał w koloratce do szpitala z okrzykiem „Ja na porodówkę”. Do porodów pędził często na motocyklu. – Bo to najlepszy sposób na ominięcie korków. Dziecko przecież nie poczeka – komentuje.
Wszystkie „swoje” porody hospicyjne ma opisane w notatniku. Ostatni był w lutym 2020 r., tuż przed pandemią. A później szpitale przestały wpuszczać pracowników hospicjum. I tak zostało do dziś. Pandemiczny zakaz sprawił, że szefowa Gajusza może wspierać rodzącą mamę już tylko przez telefon.
Ksiądz porównuje hospicjum perinatalne do relacji mamy i dziecka, które uczy się chodzić. Gdy stawia pierwsze kroki, to rodzice łapią je za rączki, żeby się nie przewróciło. I tak też jest z mamą letalnie chorego dziecka, która stara się oswoić z diagnozą. Potrzebny jest ktoś, kto poda jej rękę i powie „Nie jesteś sama. Czuj się pewnie. My cię trzymamy i cię nie zostawimy. Wiemy, jak ci pomóc. Nawet jak będzie ciężko, to my cię nie puścimy. Masz pewność, że jest ktoś obok ciebie”. I to jest wszystko. Tak w ogóle to jest życiowo wszystko.