Dziś mija tydzień od wykrycia wycieków w obu nitkach gazociągu Nord Stream. W komentarzach do tego co się stało wielu wskazuje jako sprawców samych Rosjan. Uważa tak również Andrij Kobolew, były prezes zarządu ukraińskiej spółki paliwowej Naftohaz. W jego ocenie ładunki wybuchowe mogły zostać podłożone na etapie budowy Nord Stream. – Ta metoda jest dziedzictwem Związku Radzieckiego. W tamtych czasach powszechną praktyką było dołączanie materiałów wybuchowych do każdej nowo wybudowanej infrastruktury krytycznej – mówi w rozmowie z niemieckim dziennikiem Sueddeutsche Zeitung Kobolew.
Były szef Naftohaz wyklucza, by za sabotażem stało inne państwo niż Rosja, gdyż – jak wskazuje – w rurach zainstalowano wiele czujników i są one pilnie strzeżone przez rosyjską marynarkę wojenną. – Jeśli rurociąg jest pilnie strzeżony przez Rosjan, a Morze Bałtyckie jest domem dla rosyjskiej marynarki wojennej, to jak ktokolwiek inny mógłby niezauważony zbliżyć się do rurociągu? – pyta Kobolew. – Fakt, że ktoś podłoży materiały wybuchowe bez zauważenia przez Rosjan, jest po prostu nie do pomyślenia – dodał.
Sposób na uniknięcie kary?
Były prezes spółki Naftohaz uważa, że zakłócenie przepływów gazu może wiązać się z faktem, że Gazprom – zasłaniając się siłą wyższą – może chcieć uniknąć płacenia ogromnych kar, w związku z tym, że nie wywiązuje się ze swoich zobowiązań dotyczących dostaw gazu. – Gazprom nie może po prostu zakręcić kurka i powiedzieć europejskim kontrahentom: przepraszam, nie ma już gazu. Wtedy nabywcy pozwą Gazprom, a rosyjskiemu koncernowi zostaną nałożone ogromne kary – podkreśla Kobolew.
Według rozmówcy Sueddeutsche Zeitung kary te mogą sięgać nawet 30 mld dolarów.
Czytaj też:
Gazprom nie przestaje zaskakiwać. Znów oferuje dostawy za pośrednictwem Nord Stream 2