Niewielka, ale prężnie działająca gmina położona kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy. Od innych miejscowości wyróżnia się nie tylko pełną infrastrukturą techniczną, ale i licznymi zakładami oferującymi pracę wielu mieszkańcom. Pracodawcy nie mają również kłopotów z obsadzeniem służbowych stanowisk, a na większość ogłoszeń o zatrudnieniu szybko znajdują się chętni, mimo iż w całej gminie mieszka niespełna 35 tys. mieszkańców. Urzędnicy i przedsiębiorcy znaleźli szybkie i bardzo skuteczne rozwiązanie.
Rynek pracy. W niewielkiej gminie pracuje 5 tysięcy pracowników ze Wschodu
Na etatach zatrudnionych jest już niemal 5 tys. pracowników ze Wschodu. Zdecydowaną większość stanowią obywatele Ukrainy. – Gdyby nie obcokrajowcy, nasza gmina nie mogłaby normalnie funkcjonować. W wielu sektorach mielibyśmy liczne wakaty — mówi jeden z pracowników lokalnego urzędu. – Nie narzekają ani na pracę, ani na zarobki. Wykonują zadania, których nie chcą nasi mieszkańcy. Biorą wszystkie, nawet te najtrudniejsze i najcięższe prace — dodaje.
Dzięki temu nie ma przestojów w firmach budowlanych, transporcie mienia czy osób oraz przy pracach porządkowych. Pracowników ze Wschodu można spotkać również w sklepach, licznych usługach, a nawet w szpitalu czy przychodniach medycznych. Im bliżej stolicy, tym coraz częściej słychać język ukraiński.
Pracownicy z Ukrainy stanowią znaczną część pracowników w wielu branżach
Jak wynika z danych Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej za ubiegły rok, w województwie mazowieckim rozpoczął pracę niemal co czwarty (23 proc.) pracownik z Ukrainy zatrudniony przez polskich przedsiębiorców. Niemal co trzeci z nich znalazł pracę w usługach i przemyśle.
W niektórych firmach transportowych, spedycji i logistyce obcokrajowcy stanowią niemal połowę załogi. Jeszcze większy odsetek pracowników ukraińskich można spotkać w firmach budowlanych, gdzie nasi rodzimi budowlańcy często stanowią mniejszość załogi. Podobnie zaczyna wyglądać sytuacja w handlu.
Młodzi Polacy nie chcieli pracy za minimalną stawkę
Pod koniec maja opisaliśmy na łamach Wprost.pl sytuację, z jaką zmaga się wielu warszawskich przedsiębiorców. Właściciele lokalnych sklepów narzekali, że od wielu tygodni bezskutecznie szukają pracowników. Ogłoszenia o pracy zamieszczali zarówno w serwisach rekrutacyjnych, mediach społecznościowych, jak i na witrynach swoich lokali. Niemal wszystkie oferty wyglądały podobnie.
Przedsiębiorcy gwarantowali w nich umowę o pracę, niezbędne szkolenia wdrażające, przyjazną atmosferę w pracy i wynagrodzenie w wysokości 5 tys. zł brutto. Niektórzy właściciele, chcąc przyciągnąć uwagę kandydatów, licytowali się na udogodnienia dla pracowników. „Elastyczny grafik”, „Ty decydujesz kiedy pracujesz”, „Sam wybierasz formę umowy” — zachęcali.
Kandydaci, najczęściej studenci, którzy zainteresowali się ofertami pracy, szybko je odrzucali. — To stanowczo za mało — odpowiadali młodzi ludzie, którzy nie chcieli pracować za tak niską pensję. Jako jeden z głównych argumentów podawali, że w dużych miastach taka kwota wystarczy jedynie na podstawowe opłaty. W podobnym tonie wypowiadali się specjaliści od rynku pracy.
Niskie wynagrodzenie za pracę nie wystarczy do pierwszego
Zdaniem ekspertów w dużych miastach koszty funkcjonowania są na tyle duże, że kwoty 4-5 tys. brutto pochłoną w zasadzie tylko wydatki na mieszkanie i może ewentualnie żywność. Poza tym pracowników nie będzie już stać na żadne rachunki. Część osób była gotowa przyjąć ofertę pracy za średnie krajowe wynagrodzenie, które regularnie publikuje GUS — w maju wynosiło ponad 7,5 tys. zł brutto.
Rozmawialiśmy wówczas z wieloma przedsiębiorcami m.in. właścicielami restauracji, pizzerii, lodziarni, licznych lokalnych sklepów. Po kilku miesiącach wróciliśmy do tych rozmów. Zapytaliśmy ich, czy udało im się zapełnić wakaty. Większość przedsiębiorców znalazła pracowników. Niektórzy musieli zwiększyć wynagrodzenie o 500 – 1 tys. zł brutto. Inni dołożyli dodatkowe kwoty za pracę w soboty i niedziele, by nie tracić czasu na kolejne rozmowy rekrutacyjne w czasie sezonu wakacyjnego.
Po wielu miesiącach oczekiwań pracodawcy znaleźli kandydatów
Pracę w pizzerii znalazły dwie młode osoby z Ukrainy. Zdecydowały się na zatrudnienie w lokalu z kilku powodów. Po pierwsze nie miały zbyt dużego doświadczenia w pracy, a po ukończeniu szkoły średniej chciały mieć pieniądze na własne wydatki. Restauracja była jednym z wielu lokali na ich długiej liście ofert pracy.
W większości miejsc, gdzie rozmawiały o podjęciu pracy, wynagrodzenie wynosiło maksymalnie 5 tys. zł brutto. Gdy ponownie pojawiły się w restauracji, kierownik zmiany zaproponował dodatkowe wynagrodzenie za weekendy i cotygodniowe wypłaty. Obie podpisały umowy.
Pracownicy z Ukrainy coraz częściej upominają się o podwyżki
Z kolei Natasha wraz z koleżanką Anastasią znalazły zatrudnienie w dwóch osiedlowych sklepach. Wynajmują w pobliżu pokój, chciały mieć blisko do pracy. Obie wynegocjowały 500 zł podwyżki po miesiącu próbnym. Pracę zaczęły pod koniec czerwca. W pobliskiej lodziarni pracę podjęła Olexandra. Namówiła ją inna Ukrainka, która pracuje w sąsiedniej kafejce. Chłopak Oli także znalazł pracę, został kierowcą miejskiego autobusu.
Lokalni przedsiębiorcy nie kryją zadowolenia. Gdyby nie wsparcie pracowników ze Wschodu sami musieliby stanąć za ladą i oferować swoje produkty. Ogłoszenia o pracę zniknęły także z lokalnego bazarku. Właściciel stoisk dość długo szukał kierowcy i osoby do rozładunku warzyw i owoców. Zanim zatrudnił dwóch pracowników ze Wschodu sam musiał w nocy jeździć po produkty na giełdę w Broniszach.
Stawka minimalna, czyli taka, aby wystarczyło do pierwszego
O niskich lub minimalnych wynagrodzeniach za pracę dyskutuje w sieci wiele osób. Najczęściej odrzucają słabo płatne oferty. Internauci twierdzą, że stawka minimalna powinna być taka, by mogli przeżyć do pierwszego. Ich zdaniem pracę za 5 tys. zł brutto może przyjąć osoba, która mieszka z rodzicami lub para, która wynajmuje pokój. „Duże miasta rządzą się swoimi stawkami. Niska pensja nie zapewni ci utrzymania” – twierdzą zgodnie.
W podobnym tonie wypowiada się Mateusz Żydek z agencji rekrutacyjnej Randstad. Ekspert twierdzi, że minimalne stawki są bardzo indywidualne, zależą w rzeczywistości nie od tego, jak zachowuje się rynek pracy, nie od porównań z innymi pracownikami, ale od wyliczeń, ile kosztuje danego pracownika życie, ile pozwala mu przeżyć do pierwszego, a ile potrzebuje, aby zaoszczędzić czy pozwolić sobie na dodatkowe wydatki.
Ekonomista Marek Zuber zwraca jeszcze uwagę na kwestię mocno zwiększanych w ostatnich latach wydatków socjalnych. – Część osób nie chce przyjąć pracy za takie wynagrodzenie, bo jest w stanie funkcjonować, korzystając z pomocy państwa. Mówiąc kolokwialnie, nie opłaca im się iść do pracy za 5 tysięcy brutto. Oczywiście z socjalu tyle nie mają, ale nie muszą nic robić — dodaje.
Czytaj też:
Pracodawcy oferują nowe benefity. Firma zapłaci za pomoc w obowiązkach domowychCzytaj też:
Nowy trend odmieni rynek pracy. „To początek końca pracy zdalnej"