Glapiński o drożyźnie: „Ludzie w Warszawie nie interesują się tak bardzo ceną chleba”

Glapiński o drożyźnie: „Ludzie w Warszawie nie interesują się tak bardzo ceną chleba”

Adam Glapiński
Adam GlapińskiŹródło:YouTube / Narodowy Bank Polski
Adam Glapiński mówił na czwartkowej konferencji, że Rada Polityki Pieniężnej zacznie obniżać stopy procentowe, gdy tylko zaistnieją ku temu przesłanki. Wyraził też zadowolenie, że inflacja powoli spada. Zwrócił uwagę, że media chętnie przygotowują materiały o drogich zakupach, ale nie dodają, że dla równowagi rosną przeciętne wynagrodzenia.

Na czwartkowej konferencji prasowej prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński mówił o inflacji oraz o tym, kiedy możemy się spodziewać pierwszej decyzji RPP o obniżeniu stóp procentowych.

– Natychmiast, kiedy będzie to możliwe, stopy procentowe zostaną obniżone; czy to będzie możliwe w końcu tego roku – zobaczymy, ja taką nadzieję mam, mniejszą niż poprzednio, ale mam – powiedział prezes banku centralnego i jednocześnie przewodniczący Rady Polityki Pieniężnej Adam Glapiński.

Glapiński: Ludzie w Warszawie nie interesują się tak bardzo ceną chleba

Odniósł się także do dzisiejszych danych GUS mówiących o tym, że inflacja w grudniu wyniosła 16,6 proc., więc była o 1 pkt procentowy niższa niż w listopadzie. Nie są to jeszcze ostateczne dane, a tzw. szybki szacunek inflacji.

– Bardzo się cieszymy, że sytuacja jest lepsza, niż wszyscy się spodziewali – powiedział.

Przekonywał, że inflacja do poziomu 5 proc. nie jest odczuwana przez społeczeństwo, a powyżej tego poziomu – inaczej jest odbierana w zależności od tego, ile zarabia dana osoba. Osoby najmniej zarabiające większość wynagrodzenia przeznaczają na zakup jedzenia i opłaty związane z utrzymaniem domu, a te kategorie zdrożały najbardziej. W budżecie osób dysponujących większymi środkami te kategorie stanowią mniejszą część. Glapiński posiłkował się przykładem warszawiaków i przekonywał, że inflacja nie uderzyła w nich mocno.

– Ludzie w Warszawie nie interesują się tak bardzo ceną chleba, masła, ziemniaków, podstawowych towarów żywnościowych. Wydają większość swoich dochodów na dobra bardziej luksusowe – te, które są ponad podstawowymi, na które większość Polaków nie ma pieniędzy – mówił.

W mediach za mało mówi się o wzroście wynagrodzeń

Tradycyjnie, na każdej konferencji nawiązuje do przekazów mediów, które opisują wydarzenia w kraju w inny sposób niż stacje telewizyjne i radiowe bliżej związane z rządem. I tym razem nie darował sobie takich uwag („ta telewizja, której nazwy nie powiem, ale wszyscy wiedzą, o co chodzi”). Opowiadał między innymi o tym, jak śmieszyły go materiały poświęcone przedświątecznym zakupom.

– Fajne były też paski, że „najdroższe święta w historii”. A pokażcie mi państwo święta, które nie były najdroższe! Tak się składa, że w nowoczesnym świecie ceny stopniowo rosną (…) Następne święta są zawsze droższe, bo ceny rosną. Ręczę państwu, ze przyszłoroczne święta będą droższe niż obecne, ale i wynagrodzenia będą najwyższe w historii! – mówił.

Zarzucił mediom, że nieustannie piszą i mówią o wzroście cen, a pomijają wzrost wynagrodzeń.

– Do maja zeszłego roku płace realne średnio wzrost płac nadążał za inflacją. Nie było spadku płacy realnej. Rosły ceny, ale wynagrodzenie średnie też rosło. Od maja dopiero ceny nie nadążają, a poziom płacy realnej w tej chwili to płaca realna z połowy 2021 roku. Oczywiście, że to źle, powinna być wyższa, ale to nie jest tragedia, która się wylewa z ekranu tej stacji – powiedział.

Branże, które wykrzywiają dane o przeciętnym wynagrodzeniu

Kilkakrotnie w trakcie tej krótkiej wypowiedzi podkreślił, że chodzi o średni realny wzrost płac – bo wiadomo, że nie wszyscy dostali podwyżkę. „Średni” to słowo-klucz w tej dyskusji, bo przeciętne wynagrodzenie może być sztucznie podbite przez jedną czy dwie grupy zawodowe. Przykładowo, z danych GUS wynika, że przeciętna wynagrodzenie w Polsce wyniosło w lipcu 6,8 tys. zł brutto. To najlepszy odczyt w historii, ale zamiast radości, fora internetowe zalały ironiczne komentarze oraz zadane zupełnie na poważnie pytania, kto tyle zarabia, „bo nie znam w moim kręgu nikogo, kto tyle dostaje”.

Komentujący przypominają żart, że jeśli pracownik je kapustę, a szef mięso, to uśredniając: jedzą gołąbki. I jest w tym wiele racji, bo nie dość, że wynagrodzenia, o których donosi GUS, to średnia wyciągnięta z tysięcy danych, to dodatkowo przy jej wyliczaniu nie uwzględniono wielu grup zawodowych, które ciągnęłyby wynik w dół.

Nie byłoby takich danych o wynagrodzeniu, gdyby nie to, że w lipcu nagrody otrzymali leśnicy i energetycy! Osobną kwestią jest to, że GUS nie uwzględnia w zestawieniach zarobków w najmniejszych przedsiębiorstwach i tzw. budżetówce. W efekcie średnie wynagrodzenie w praktyce wyliczane jest na podstawie zarobków 6,5 mln pracowników, podczas gdy w sumie pracuje w Polsce prawie 17 mln osób.

Więcej piszemy o tym w poniższym artykule.

Czytaj też:
Przekłamania przeciętnego wynagrodzenia. Mniejszość zniekształca wynik
Czytaj też:
„Jeśli mąż lub żona to tylko robi w domu, warto zacząć chodzić do sklepu”. Glapiński o swoim „eksperymencie”