Największy błąd PiS

Największy błąd PiS

Dodano:   /  Zmieniono: 
podatki, pit, rozliczenie, urząd skarbowy (fot. © Patryk Kosiński /Fotolia.pl)
Pod płaszczykiem uproszczenia poboru danin publicznych PiS zamierza podnieść podatki. Nawet się z tym zresztą nie kryje, bo uważa, że większe obciążenie najbogatszych jest sprawiedliwe i pożądane. W ten sposób rządząca partia marnuje właśnie największą szansę na gruntowną reformę państwa.

To co proponuje rząd pozornie brzmi dobrze: zamiast osobnych składek PIT, na ZUS i NFZ obywatel będzie płacił jedną daninę, którą potem urzędnicy odpowiednio podzielą. W ten sposób upraszcza się obowiązki zwykłych ludzi i też kończy z fikcją, według której składka ZUS nie jest podatkiem. Gdyby na tym się kończyło, pomysłowi można by tylko przyklasnąć. Ale ujawniony właśnie projekt zakłada dodatkowo większą „sprawiedliwość” przy ustalaniu wysokości tych obciążeń. Oznacza to, że dla bogatszych podatki wzrosną, a dla biedniejszych zmaleją. Zdaniem ministra w Kancelarii Premiera Henryka Kowalczyka takie rozwiązanie jest bardziej moralne.

Po pierwsze łączenie podatków z moralnością jest wątpliwe. W rzeczywistości oznacza, że karani są ci, którzy najwięcej zainwestowali w swoje wykształcenie, przez to są bardziej kreatywni i bardziej wydajni. A to z moralnością ma niewiele wspólnego. Po drugie taki krok uderzy najbardziej dotkliwie w ludzi zarabiających w granicach 4 – 7 tys. zł miesięcznie. To oni najsilniej odczują spadek dochodu, bo do tej pory mieścili się w pierwszym progu podatkowym, a po zmianach – można się domyślać – stawki ich podatków wzrosną.

Zapowiedź tej zmiany, bo trudno to nazwać reformą – ta oznacza przecież poprawę, a nie psucie – jest podwójnym błędem. Politycznym, bo uderza w klasę średnią, którą PiS z przez lata z mozołem przekonywał do siebie, a w kampanii wyborczej obiecał jej obniżenie podatków. Ponadto jest to powrót do pomysłu ministra finansów w rządzie PO-PSL Mateusza Szczurka. Oznacza to więc nie tylko kontynuację polityki poprzedników, ale co gorsza polityki błędnej, która przyniosła poprzedniej koalicji klęskę.

Ważniejsze jest jednak, że zapowiedź podwyższenia stawek podatkowych oznacza marnowanie ogromnej szansy na gruntowną reformę państwa. Braki w państwowej kasie nie wynikają przecież ze zbyt niskich podatków w Polsce. Kluczowym powodem są zbyt wysokie wydatki państwa. Jeśli głównym celem obecnego rządu – a tak deklarował w kampanii – jest zasypywanie różnicy w poziomie życia między Polakami, a obywatelami państw starej Unii, to podwyższanie podatków jest drogą w przeciwnym kierunku.  Od zabierania obywatelom zarobionych przez nich pieniędzy dobrobytu nie przybędzie. Więcej go będzie natomiast od upraszczania prawa, ograniczania administracji, likwidacji niepotrzebnych rządowych agencji i innych instytucji zajmujących się głównie samymi sobą. Aby zobaczyć jak to działa wystarczy spojrzeć na premiera Davida Camerona.  W Wielkiej Brytanii pracę znalazło nie tylko kilka milionów imigrantów, którzy przybywali na Wyspy w poszukiwaniu lepszego życia, ale także dziesiątki tysięcy zwalnianych z pracy urzędników. Ograniczanie wydatków państwa, co oznacza zostawianie większej ilości pieniędzy w kieszeniach pracobiorców i pracodawców tak nakręca koniunkturę w Wielkiej Brytanii, że – mino ogromnej imigracji – utrzymuje bezrobocie na poziomie nieco przekraczającym 5 proc. Cameron skokowo obniży także podatki, zwiększając kwotę wolną do 10 tys. funtów. Oznacza to, że około 3 milionów Brytyjczyków w ogóle nie zapłaci podatku dochodowego.

Historyczne zwycięstwo dało PiS-owi rzeczywiście niespotykaną szansę na sanację państwa. Nie może ona jednak oznaczać uderzenia w klasę średnią. Wręcz przeciwnie – ludzie najbardziej kreatywni i pracowici powinni być oczkiem w głowie obecnej władzy. To im należy usuwać spod nóg wszystkie przeszkody, by mogli realizować swoje marzenia. Tu w Polsce, a nie w Wielkiej Brytanii. Ci ludzie potrafią odwdzięczyć się za zapewnienie im wolności budowania. Będą tworzyć miejsca pracy, rozwijać innowacyjne firmy i generować wielkie wpływy do budżetu państwa. To wolność jest kluczem do sukcesu, a nakładanie domiaru.

Podczas prezentowania audytu poprzednich rządów obecni ministrowie wskazali szereg patologii, które powodowały, że z budżetu państwa i państwowych spółek wypłynął szeroki strumień pieniędzy. Dziesiątki lub setki miliardów złotych. W wielu przypadkach było to zwykłe złodziejstwo, w innych skomplikowane operacje finansowe. Nie wystarczy jednak zmienić ludzi, by tego rodzaju sytuacje przestały się zdarzać. Należy zmieniać przepisy i procedury. Najważniejsze jest jednak to, by zmniejszyć do minimum władzę urzędnika. Ograniczyć pole dowolności podejmowania przez niego decyzji. Wtedy nie będzie sensu ciągać ich po Amber Roomach, poić drogimi winami i karmić ośmiorniczkami. Odchudzanie państwa jest kolejnym warunkiem  do rozwoju i dobrobytu.

W Polsce jest ciągle tak wiele bałaganu, że ministrowie, którzy kipią z chęci reformowania, ciągle mają pole do popisu. Weźmy choćby wymiar sprawiedliwości, Jest chyba najdroższy w Europie i najbardziej niewydolny. Świetnie opłacani sędziowie – których w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców mamy niemal najwięcej w UE - orzekają 1 – 2 dni w tygodniu i posiadają wyjątkowe uprawnienia emerytalne. Mimo tego prosta sprawa o zapłatę należności w sądzie gospodarczym może ciągnąć się ponad cztery lata. W przypadku sprawy cywilnej czeka się często rok na wyznaczenie terminu pierwszej rozprawy. Taka sytuacja jest dowodem na to, że Polska jest państwem bezprawia. Zmiana tego stanu rzeczy zapewniłaby budżetowi państwa ogromne dochody, bo obywatele bardziej odważnie podejmowaliby decyzje, gdyby wiedzieli, że mogą liczyć na uczciwy proces. Dziś we wszystkich ankietach przedsiębiorcy informują, że zawarliby około 40 proc. więcej kontraktów, gdyby mieli większe zaufanie do państwa i siebie nawzajem. Ale zaufania nie buduje się pięknymi słowami, ale silnymi instytucjami. Przede wszystkim sądami. Aby tego dokonać potrzebne jest jednak gruntowne uproszczenie prawa i wprowadzenie dyscypliny wśród sędziów. Wyzwanie jest pewnie trudniejsze niż obciążenie podatkami milionów uczciwie pracujących Polaków, ale od władzy trzeba wymagać rozwiązywania prawdziwych problemów.

Właściwie to pomysł podniesienia podatków klasie średniej można potraktować jako sabotaż. Nie dość, że psuje krew wyborcom, którzy zaufali PiS-owi, to jeszcze niemal na pewno nie wejdzie w życie. Minister Kowalczyk zapowiedział, że nowy podatek zacznie obowiązywać w 2018 r. Będzie to rok wyborów samorządowych. Rok później będziemy wybierać Sejm, a dwa lata później prezydenta. Tylko samobójca sięgałby do kieszeni podatników w takim czasie.