Niskie podatki to mrzonka? „Musimy zdecydować, jakiego państwa chcemy”

Niskie podatki to mrzonka? „Musimy zdecydować, jakiego państwa chcemy”

Prof. Elżbieta Mączyńska
Prof. Elżbieta MączyńskaŹródło:PAP / Albert Zawada
- Większość obywateli nie zna struktury wydatków publicznych i przez to traktuje je jako haracz, a nie inwestycję. Nie łączy płacenia podatków z tym, że dzięki temu korzysta z bezpłatnych dóbr publicznych – mówi w wywiadzie dla Wprost prof. Elżbieta Mączyńska, Prezes Honorowy Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego.

Witold Ziomek, Wprost.pl: W tym roku czekają nas rekordowe zwroty z podatku, resort finansów mówi o nawet 20 mld złotych. Jest się z czego cieszyć?

Elżbieta Mączyńska, Prezes Honorowy Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego: Trzeba popatrzeć na to, komu się zwraca i jakie jest efektywne opodatkowanie poszczególnych grup dochodowych, jakie są tego kompleksowe następstwa. Wysokie zwroty są związane przede wszystkim z podwyższeniem kwoty wolnej od podatku. O ile zmniejszenie obciążeń podatkowych dla najmniej zarabiających jest potrzebne i pożądane, o tyle mam wątpliwości co do poziomu opodatkowania najwyższych dochodów w Polsce.

Moim zdaniem ten poziom opodatkowania najwyższego przedziału dochodów jest zbyt niski i zbyt mało jest progów podatkowych, a to się przekłada niekorzystnie na budżetowe wpływy podatkowe od takich grup.

To, że pan premier się chwali obniżaniem podatków, jest zrozumiałe, zwłaszcza w okresie przedwyborczym, bo mało kto powie, że lubi płacić podatki. Ale jeśli wyrażamy niechęć do płacenia podatków, to musimy sobie odpowiedzieć na pytanie, czy chcemy rezygnować z dóbr finansowanych za pieniądze publiczne, jak opieka zdrowotna, infrastruktura drogowa, czy transport.

Czytaj też:
Zerowy VAT na żywność zostanie. To niemal pewne

Wygląda na to, że chcemy. Według ostatniego raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego 83 proc. Polaków uważa, że podatki są za wysokie, a 79 proc. chce cięć w administracji publicznej. Większość młodych mężczyzn popiera partię, która na wyborczych sztandarach niesie hasła o dobrowolnych składkach ZUS i minimalnych podatkach.

To wynika z braku wiedzy i mało klarownej, zawiłej komunikacji w sprawie wydatków publicznych. Większość obywateli nie zna struktury wydatków publicznych i przez to traktuje je jako haracz, a nie inwestycję. Nie łączy płacenia podatków z tym, że dzięki temu korzysta z bezpłatnych dóbr publicznych jak edukacja, bezpieczeństwo, ochrona zdrowia, infrastruktura drogowa, cyfrowa, ochrona dóbr kultury, zabytków, przestrzeni publicznej, parków, lasów i in.).

Zupełnie inne podejście do podatków jest w krajach skandynawskich, gdzie zresztą podatki są szczególnie wysokie, m.in. Finlandii, ale także w Norwegii. Gdy tam w referendum zadano pytanie „czy jesteś za obniżką podatków, przy jednoczesnym zmniejszeniu nakładów na usługi publiczne” większość obywateli odpowiedziała „nie”.

W Norwegii każda gmina, która pobiera podatki, ma obowiązek publikowania dokładnego zestawienia: kiedy, na co i ile wydała. I to w przystępnej formie, bo nie możemy od każdego wymagać, żeby przeczytał kilkuset stronicową ustawę budżetową. Podobnie jest w innych krajach skandynawskich. Tymczasem w Polsce na wydatki publiczne nierzadko patrzymy tylko przez pryzmat rozmaitych skandali. Na jakie ekscesy wydatkowe pozwolił sobie taki czy inny urząd, prezydent i in.

Czytaj też:
Mentzen będzie miał problemy? Związkowcy złożyli skargę do PIP. „Firma zdaje się omijać przepisy”

Czy w Polsce nie jest już za późno na zmianę tej komunikacji?

Jest za późno niemal od 1989 roku. W pewnym sensie mieliśmy pecha, że transformacja ustrojowa dokonała się akurat w okresie tryumfu doktryny neoliberalnej i mimo że Polsce eksperci pojechali do Skandynawii zobaczyć, jak u nich działa system, w międzyczasie „Brygady Mariotta” sprowadziły nam „konsensus waszyngtoński” i neoliberalny system, pod hasłem „wolny rynek rozwiąże wszystko”, prywatyzować co się da, minimalizować podatki.

Dopiero po czasie doszły do społecznej świadomości negatywne tego następstwa, m.in. i to, że sprzedaliśmy wiele przedsiębiorstw za grosze. Niektórzy uważają, że tak było trzeba, ja do nich nie należę. Uważam, że zabrakło wtedy namysłu i dyskusji o tym, jakiego systemu chcemy. Wskutek tego mamy przejawy ustrojowego nieładu. Dotyczy to zresztą także innych krajów dokonujących transformacji ustrojowej. Badacz tych kwestii, profesor Ryszard Rapacki wskazuje na ukształtowanie się w krajach transformacji rynkowej, w tym i w Polsce tzw. patchworkowego modelu kapitalizmu, co nie sprzyja racjonalizacji polityki rozwoju społeczno-gospodarczego.

To jest paradoksalne, że Solidarność walczyła o solidarny sprawiedliwy system, a przyjęła system najbardziej żarłoczny, jaki można było sobie wyobrazić. Ktoś pewnie powie: „no dobrze, ale wielu się wzbogaciło”. Bogacenie się byłoby jednak większe, gdyby zadbano o ludzi, którzy zostali wykluczeni, a ich potencjał wytwórczy został bezpowrotnie stracony.

Powtórzę, dyskusja o ustroju podatkowym musi być związana z odpowiedzią na pytanie, jakiego państwa i systemu społeczno-gospodarczego chcemy. Jeśli takiego, które ma się nie wtrącać i pobierać niskie podatki, to w porządku. Ale pod warunkiem, że zdajemy sobie sprawę z tego, że za niskimi podatkami idzie niski poziom usług publicznych. Bogaci sobie poradzą, ale biedni, w takim systemie będą jeszcze bardziej biedni i jeszcze bardziej społecznie wykluczeni. A następstwem tego są bezpowrotne, trudne do plennego wyliczenia straty ekonomiczne i społeczne.

Narastanie nierówności społecznych i społecznego wykluczenia to jest zresztą problem całego świata, Unia Europejska prowadzi na ten temat badania, zgłaszane są parlamentarne rezolucje, które mają przeciwdziałać nierównościom, lecz te nierówności wciąż narastają.

Czytaj też:
Miasta biją się o podatników. Organizują loterie

Czyli ideę wolnego, samoregulującego się rynku, powinniśmy odłożyć do lamusa?

Już ją powoli odkładamy. Skłania do tego narastająca kryzysogenność gospodarek poddanych fundamentalizmowi rynkowemu, swego rodzaju kryzysowa multiplikacja, czyli wielość nakładających się na siebie kryzysów, występujących w tym samym czasie. Adam Tooze, profesor Columbia University, specjalizujący się w badaniach kryzysów gospodarczych, określa obecną sytuację w świecie jako „polycrisis”.

Zauważa sceptycznie, że chociaż z w latach 80. wciąż można było wierzyć, że rynek skutecznie pokieruje gospodarką, zapewni wzrost, rozwiąże sporne kwestie polityczne i wygra zimną wojnę, to kto dzisiaj wysuwałby to samo twierdzenie? Swego rodzaju przełomem stał się światowy kryzys finansowy z 2008 r. a następnie pandemia, obnażając wynaturzenia wynikające z fundamentalizmu rynkowego. Ich obrazem jest m.in. książka dwóch noblistów z ekonomii-Roberta Shillera i Georga Akerlofa, pod symptomatycznym tytułem. „Złowić frajera. Ekonomia manipulacji i oszustwa”. W kwietniu 2020 roku brytyjski dziennik Financial Times, czyli swego rodzaju biblia wolnorynkowego, neoliberalnego kapitalizmu, pisał w editorialu, że niezbędne są radykalne reformy odwracające dominujący kierunek polityki ostatnich czterech dekad. Wskazywał, że rządy będą musiały zaakceptować bardziej aktywną rolę w gospodarce. Muszą postrzegać usługi publiczne jako inwestycje, a nie jako obciążające budżet wydatki. Redystrybucja dochodów powinna znów stać się przedmiotem działań rządów, z uwzględnieniem sytuacji osób starszych i bezzasadnych przywilejów podmiotów zamożnych.

Z kolei noblista Paul Krugman wskazując na wynaturzenia rynkowe, pisał w swojej książce o „ideach zombie” -„Arguing With Zombies: Economics, Politics, and the Fight for a Better Future” („Zmagania z zombi: ekonomia, polityka i walka o lepszą przyszłość”). Owe tytułowe Zombies, czyli żywe trupy, to w tym przypadku nie przedsiębiorstwa sztucznie podtrzymywane przy życiu, a ekonomiczne idee. Idee te, choć negowane przez rzeczywistość społeczno-gospodarczą i jej szkodzące, wciąż niestety znajdują miejsce w praktyce.

Krugman dochodzi do wniosku, że dzieje się tak dlatego, że stoją za tym silne interesy gospodarcze i polityczne. Fundamentalizm rynkowy jest właśnie taką „ideą zombie”. Podobnie jak ta, że każdy przypływ unosi wszystkie łodzie, czyli inaczej teoria skapywania, wg której, jeśli najbogatsi się bogacą, to wszystkim skapuje i w efekcie każdy na tym zyskuje. Okazało się, że to nieprawda, ale jest to teoria bardzo korzystna dla najpotężniejszych i najbogatszych. Jest też wygodna dla polityków.

Czytaj też:
Nadchodzi zmierzch banknotów? Popyt najniższy od 20 lat

Dlaczego?

Bo zdejmuje z nich odpowiedzialność. Nie znalazłeś pracy? Cóż, to wynika z rynku. Widocznie się nie dostosowałeś. A jaka jest wina dzieciaka np. z popegeerowskiej wsi, że chodzi do marnej szkoły, bo nie ma dostępu do lepszej? Że nie pójdzie do szkoły średniej, bo nie ma jak do niej dojechać?

Wolny rynek ma wmontowany w siebie mechanizm samodestrukcji, bo wygrywają na nim głównie najsilniejsi, którzy, w miarę jak rosną, stają się monopolistami lub oligopolistami, niszcząc konkurencję. A to przeczy idei wolnego rynku.

Żeby temu przeciwdziałać, niezbędne jest uwzględnienie w systemie społeczno-gospodarczym mechanizmów i instytucji ograniczających to zjawisko. Temu, na przykład służą urzędy antymonopolowe. Dlatego, moim zdaniem, w warunkach narastania ryzyka oligopolizacji niezbędne jest umocnienie pozycji Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta.

UOKiK przeciwko największym, rynkowym gigantom? To by wymagało ogromnych nakładów.

Przeciwko tym, w których wskutek wykorzystywania swej dominującej pozycję na rynku, mają miejsce manipulacje i oszustwa podatkowe oraz nadużycia wobec nabywców produktów, wobec konsumentów, w tym także innych, mniejszych firm. I tu wracamy do wysokości podatków i, przede wszystkim, progresji podatkowej, która w przypadku obywateli jest niewielka, bo mamy za mało progów podatkowych, a w przypadku firm nie ma jej wcale.

Do tego trzeba dodać, że siła największych i najbogatszych korporacji, które mogą sobie pozwolić na lobbing, jest nieporównywalnie wielka, zwłaszcza w porównaniu z administracją państwową.

Wielkie, międzynarodowe firmy mają wielkie możliwości ukrywania zysków, znacznie większe niż inne, mniejsze podmioty, a zwłaszcza osoby fizyczne. Dowodzi tego też struktura wpływów budżetowych. Np. w Polsce w 2021 roku budżetowe wpływy z podatków od osób fizycznych, czyli z PIT (Personal Income Tax) były niemal dwukrotnie wyższe niż z podatku dochodowego od przedsiębiorstw, CIT (Corporate Income Tax). Ten pierwszy wynosił ponad 69 miliardów a ten drugi zaledwie 37. Wciąż brak jest dostatecznie skutecznych umów międzynarodowych, dotyczących opodatkowania ponadnarodowych gigantów, przez co manipulacje podatkowe, w tym ucieczka do rajów podatkowych jest relatywnie o łatwa. Nie może się też doczekać należytej realizacji kwestia podatku cyfrowego, czyli opodatkowania oligopolistów cyfrowych GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Apple, Microsoft). Dotyczy to też podatku od spekulacji finansowych. Wprowadzenie takiego podatku rekomendował już w katach 70. ubiegłego wieku noblista James Tobin (stąd nazwa podatek Tobina).

W mediach często podaje się kwotę podatku, jaki dana firma zapłaciła. Rzadko jednak zestawia się ją z zyskami, czy obrotami, a to już jest zaciemnianie rzeczywistego obrazu. Jeżeli bowiem słyszymy o milionach wpłaconych do kasy państwa, to nam się wydaje, że to jest dużo. A w praktyce to może być k znikoma część zysku, a nie, jak powinno być – 19 proc.

Czytaj też:
Bezcłowy import artykułów rolnych z Ukrainy do UE przedłużony

Da się to jakoś rozwiązać? Bo o międzynarodowych porozumieniach w sprawie np. podatku cyfrowego słyszymy od lat, a konkretu nadal nie ma.

Można zmienić politykę podatkową i większym, stopniu wykorzystywać opodatkowanie tego, czego ukryć się nie da. Zysk bowiem można ukryć, Przykładem zaś tego, czego nie można ukryć lub trudniej ukryć są m.in. nieruchomości. Nad tym też dyskusja toczy się od lat, ale wciąż znaczna część polityków nie chce słyszeć o podatku katastralnym, czyli podatku od wartości nieruchomości, obawiając się reakcji wyborców. To negatywnie wpływa na efektywność gospodarki nieruchomościami, co generuje ogromne starty budżetowe. A przecież te kwestie można rozwiązać tak, że chronione będą biedniejsze grupy społeczne, a zwiększona zostanie racjonalizacja wykorzystywania zasobów nieruchomości w kraju. Dowodzą tego doświadczenia wielu krajów.

Rozmawiamy o traktowaniu podatków jako inwestycji, a nie haraczu. Czy państwo zarządzane według stricte wolnorynkowych zasad, bez podatków i wyłącznie z sektorem prywatnym, miałoby szansę rozwijać się gospodarczo?

Mądry system podatkowy przyspiesza rozwój gospodarczy, i to rozwój trwały i zharmonizowany, bez społecznych czy ekologicznych wynaturzeń, co potwierdzają chociażby dane z krajów skandynawskich.

Na drugim biegunie można postawić Stany Zjednoczone, choć tam podatki od przedsiębiorstw (CIT) są wyższe niż w Polsce. Przyjmijmy jednak, że jest to państwo rządzone według doktryny wolnego rynku i niskich podatków. Wystarczy popatrzeć na to, jak w USA wygląda transport publiczny. Jaki jest poziom szkół, jak kształtują się nierówności społeczne.

Stany Zjednoczone się rozwijają, ale robią to w pewnym stopniu pasożytniczym sposobem, m.in. stosując tzw. drenaż mózgów. Polega to na ściąganiu z całego świata naukowców i wysokiej klasy fachowców. Na to zresztą idą duże środki publiczne, akurat w tej dziedzinie mamy do czynienia ze sporym protekcjonizmem i ochroną interesów własnych. A i do tego potrzebne są podatki.

Więc jeszcze raz powtarzam, że żeby odpowiedzieć na pytanie, jakie mają być podatki to trzeba odpowiedzieć sobie na pytanie jakiego państwa i jakich świadczeń publicznych chcemy.

Czytaj też:
Pierwsze mieszkanie bez podatku. Minister zapowiada rewolucję
Czytaj też:
Nadchodzi rewolucja. Polacy zapłacą nowy podatek