Gdyby demografowie nie byli zorientowani w bieżących sprawach, mogliby przecierać oczy ze zdziwienia nad tempem zmian, które zachodzą w polskich domach. Od kilku tygodni dynamicznie rośnie liczba małżeństw deklarujących faktyczną separację, dorosłe dzieci, które od lat mieszkają z rodzicami, oświadczają, że usamodzielniły się (przy dalszym pozostawaniu w domu rodziców), rodzeństwa dzielące odziedziczony dom oświadczają, że są ze sobą śmiertelnie skłócone i nie ma mowy, by była przestrzeń do jakichkolwiek dalszych ustaleń dotyczących wspólnie zajmowanego domu.
Demografowie podchodzą jednak do tych zmian w polskich rodzinach ze spokojem, bo wiedzą, że samodzielne gospodarstwo domowe jest teraz w cenie. Ta cena to 3 tys. zł rządowego dodatku węglowego.
A węgla ciągle brak
Dodatek węglowy nie rozwiązuje podstawowego problemu z węglem, czyli jego braku. To cukierek na osłodzenie bardzo trudnej sytuacji: węgla może nie wystarczyć dla wszystkich i to niezależnie od tego, ile surowca z Australii czy Indonezji jeszcze dopłynie do naszych portów. Nie ma tu niestety przełożenia, że tona takiego węgla równa się tonie węgla dla domu. Składa się na niego dużo miału i popiołu, więc w pierwszej kolejności trzeba oddzielić „ziarno od plew”, czyli węgiel od tego wszystkiego, co do pieca trafić nie powinno. Do prywatnych domów trafi więc tylko część dostaw, które pokonały pół świata. A żeby było gorzej, to, co przejdzie selekcję, jest mniej kaloryczne niż węgiel krajowy czy rosyjski, więc trzeba będzie spalić więcej węgla gorszej jakości, by uzyskać tyle ciepła, co z węgla wykorzystywanego jeszcze rok czy dwa lata temu.